Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha
10555
BLOG

O odpowiedzialności politycznej. Casus Bieńkowskiej.

Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha Polityka Obserwuj notkę 83

 Spór wokół kolejowej zapaści i odpowiedzialności za nią Elżbiety Bieńkowskiej przypomina nieco awanturę po zalaniu Trasy Toruńskiej w Warszawie. Głosy krytyki i obrońców HGW rozłożyły się wtedy niemal tak samo. Wielbiciele HGW – a może raczej przeciwnicy PiS, bo to stosunek do tej partii określa od dawna pozycję na scenie politycznej i poglądy – gotowi byli całkowicie rozgrzeszyć prezydent Warszawy nawet kosztem własnej śmieszności. Prezentowali wtedy dwie uzupełniające się narracje. Pierwsza głosiła, że nieco większy opad deszczu był absolutnie niemożliwym do przewidzenia kataklizmem, który rozłożyłby na łopatki każde miasto na świecie. Druga brzmiała: HGW nie ponosi żadnej odpowiedzialności za to, co się stało, bo jeśli ktoś za coś tu odpowiada, to wyłącznie służby, które bezpośrednio zajmują się utrzymaniem dróg w stolicy.

Niemal to samo czytam dziś, gdy idzie o Bieńkowską. Narracja ma kilka wątków.

·        Mamy do czynienia z wyjątkowym pogodowym kataklizmem, który skutkuje oblodzeniem sieci trakcyjnej, a na oblodzenie sieci trakcyjnej nie ma mocnych. (Tu zresztą występuje sprzeczność w argumentacji: albo kataklizm jest „wyjątkowy", a w takim razie słowa „sorry, taki mamy klimat" są nieprawdziwe; albo jest czymś normalnym, zgodnie z deklaracją pani minister, a w takim razie kolej powinna być na niego standardowo przygotowana.) Dodatkowo wielbiciele pani wicepremier ustawiają sobie przeciwnika, czyli jej krytyków, w ten sposób, że twierdzą, jakoby oczekiwali oni, że pani minister zapobiegnie obladzaniu sieci (czasem zgryźliwie dodają jeszcze: osobiście). To oczywista bzdura, nikt takich oczekiwań nie ma.

·        Pani minister nie odpowiada za to, co się stało, bo jest to sytuacja losowa i nic na nią nie można poradzić.

·        Standardowa klisza: gdzie indziej też są problemy.

·        Standardowa klisza nr 2: „A za PiS to było lepiej?” lub „A za PiS to będzie lepiej?” (występuje też w wariancie prymitywnej kpiny: „Jasne, Kaczyński ociepli klimat i sprawi, że pociągi nie będą łapały opóźnień”).

Choć przemawianie do antypisowskich lemingów na ogół przypomina gadanie do obrazu, warto jednak naprostować te fałsze.

Co to jest odpowiedzialność polityczna? Formalnie rzecz biorąc, jej egzekwowaniem zajmuje się w Polsce jeden organ – cierpiący na niemal nieustającą impotencję i skrajnie nieefektywny, obsadzany z klucza w stu procentach politycznego Trybunał Stanu. To jednak zostawmy na boku, bo nie o taką odpowiedzialność polityczną chodzi.

Nie idzie tu w ogóle o odpowiedzialność uregulowaną prawnie. Twierdzenie, że całe życie polityczne i społeczne reguluje wyłącznie prawodawstwo jest przykładem posuniętego do absurdu prawnego pozytywizmu i swego rodzaju skrajnego „mechanicyzmu” prawnego. Poza prawem istnieją także normy zwyczajowe, moralne, etyczne. Odpowiedzialność polityczna mieści się w tej właśnie sferze.

Można ją zdefiniować jako odpowiedzialność, którą ponosi osoba na kierowniczym, politycznym stanowisku, formalnie sprawująca nadzór nad daną dziedziną, nawet jeśli – czy wręcz: zwłaszcza jeśli faktycznie miała nikły lub wręcz żaden bezpośredni wpływ na dane zdarzenie, decyzję lub zaniechanie.

Dymisje w takich sytuacjach nie są rzadkością. Dokładnie taką odpowiedzialność poniósł w rządzie Donalda Tuska Zbigniew Ćwiąkalski za samobójstwo (domniemane) ważnego więźnia, przebywającego w areszcie.

Inny, tym razem fikcyjny, przykład odpowiedzialności politycznej. Proszę sobie wyobrazić, że grupa antyterrorystów wdziera się do niewłaściwego mieszkania i w wyniku ich błędnej interwencji ginie niewinna, całkowicie przypadkowa osoba. Bezpośrednią odpowiedzialność ponosi dowódca akcji, może szeregowi funkcjonariusze, w najlepszym razie komendant wojewódzki. Ale odpowiedzialność polityczną ponosi bez najmniejszej wątpliwości minister spraw wewnętrznych. Nie dowodził akcją, nie zajmował się zwiadem, być może w żaden sposób nie wpływał i nie mógł wpłynąć na system szkolenia funkcjonariuszy. Lecz odpowiedzialność polityczna i tak spada na niego.

Podejście do kwestii odpowiedzialności politycznej jest sprawą indywidualną. Polityk z dużym poczuciem odpowiedzialności jest gotów ponieść konsekwencje i złoży taką deklarację sam z siebie. Szef rządu, który traktuje własnych wyborców i obywateli poważnie, będzie egzekwował odpowiedzialność polityczną wobec własnych podwładnych. Granice i zakres tejże pozostają sprawą jego własnej oceny. Nie chodzi przecież o to, żeby odwoływać ministrów w związku z każdym incydentem, który zdarzy się w obszarze ich kompetencji. Czym innym jest afera korupcyjna w powiatowej komendzie policji, a czym innym korupcja liczona w dziesiątkach milionów na poziomie Komendy Głównej. Czym innym jest dwumiesięczne opóźnienie w budowie jednej drogi ekspresowej, a czym innym notoryczne kilkunastomiesięczne spóźnienia w budowie większości dróg ekspresowych i autostrad.  Czym innym jest pojedynczy incydent w małej skali, a czym innym nieustający strumień informacji o nawet drobnych zaniedbaniach, sumujący się w niepokojący obraz jakiejś instytucji czy dziedziny życia.

Tak to wygląda w przypadku Elżbiety Bieńkowskiej. To jej resort sprawuje nadzór nad koleją i już samo to wystarczy, aby przypisać jej odpowiedzialność polityczną za tę sytuację. Ta odpowiedzialność spada na nią tym bardziej, że – wbrew kpinom wielbicieli obecnej władzy – można było oczywiście zrobić dużo, dużo więcej.

Żeby było jasne – nie uważam, aby obecna katastrofa na kolei była powodem do zdymisjonowania Bieńkowskiej. Ale na pewno jest to powód do poważnej reprymendy, ostrzeżenia i wymuszenia na niej przeprosin wobec pasażerów - i za całą sytuację, i za aroganckie słowa. To powinna być dla niej ostatnia szansa.

Co można było zrobić? Oblodzenie sieci trakcyjnej w czasie marznącego deszczu to istotnie poważna trudność dla każdej kolei. I nikt normalny nie oczekuje, że decyzją Bieńkowskiej kolej w cudowny sposób pozbędzie się lodu na przewodach. Można było jednak podjąć bardzo wiele kroków prewencyjnych, z których żadne – o ile wiadomo – podjęte nie zostały. Tak przynajmniej świadczyłyby rezultaty w postaci gigantycznych opóźnień kilku pociągów, znacznych opóźnień kilkudziesięciu i scen jak z Barei, kiedy pasażerowie wysiadali ze składów w szczerym polu, by maszerować do najbliższej stacji jak w Dniu Pieszego Pasażera w „Misiu”.

Po pierwsze – istnieje coś takiego jak prognoza pogody. Kierownictwo spółek kolejowych ma do niej dostęp, wystarczy sięgnąć po smartfon albo odpalić internet na komputerze. W wersji bardziej zaawansowanej można się skontaktować z IMGW. Prognozy są w miarę wiarygodne już na tydzień, a nawet dziesięć dni naprzód. Można było zatem bez większego problemu przewidzieć marznący deszcz i jego skutki, aby przygotować się do tych zjawisk. Wygląda na to, że nikt spośród dziesiątków albo i setek kolejowych dyrektorów, wiceprezesów i prezesów na to nie wpadł.

Po drugie – wiedząc, że sieć zostanie oblodzona, można było rozmieścić w kluczowych miejscach pociągi sieciowe z zadaniem oczyszczania z lodu miejsc, gdzie jest to niezbędne.

Po trzecie – jako że pociągów sieciowych jest zbyt mało i nie da się oczyścić trakcji na wszystkich odcinkach całkowicie i trwale, skoro byłoby wiadomo, że pogoda uniemożliwi jazdę elektrowozom, należało przygotować zawczasu odpowiednią liczbę spalinowozów. To sposób najprostszy i najskuteczniejszy. Zapewne nie udałoby się uniknąć opóźnień, bo trzeba by sięgnąć także po lokomotywy manewrowe, ale pociągi jednak by jechały, a nie stały.

Po czwarte – jeżeli istniałoby niebezpieczeństwo, że jakiś pociąg utkwi w trasie, nie powinien w nią w ogóle wyjeżdżać. To także można przewidzieć.

Po piąte – przewidując poważne problemy w ruchu pociągów, można było wcześniej zamówić transport zastępczy. Nie mówiąc o tym, że kolej powinna mieć procedury na wypadek, gdy trzeba pasażerów wysadzić w szczerym polu. W ostateczności. Szczególnie, że nie jest to pierwsza taka sytuacja.

Po szóste – sprawy takie jak należyta informacja o sytuacji albo zaopatrzenie pasażerów w ciepłe picie czy jedzenie to oczywista oczywistość, by polecieć klasykiem.

Z kilkunastu relacji i podsumowań, które czytałem, wynika jasno, że żaden z tych punktów nie został zrealizowany. Nietrudno zresztą zrozumieć, dlaczego: jakakolwiek spójna strategia awaryjna nie jest możliwa, jeśli kolej podzielona jest na kilkadziesiąt spółek, czapa nad nimi jest całkowicie nieefektywna, a minister, odpowiedzialna za ten bajzel, nie robi nic, aby go uporządkować. Lub przynajmniej wdrożyć procedury na wypadek wyjątkowych trudności. Wdrożyć je, rzecz jasna, nie gdy coś się już dzieje, ale zanim się stanie.

Najprostszy przykład: w polu stają pociągi Intercity, pociągi sieciowe, mogące zająć się oczyszczaniem trakcji, są w dyspozycji PKP PLK, a lokomotywy spalinowe to PKP Cargo. Uzgodnienie działań pomiędzy trzema podmiotami okazuje się sprawą niemal niemożliwą.

Bieńkowska mogła zatem zrobić coś w planie całkiem praktycznym - zadbać o synchronizację zadań pomiędzy spółkami PKP w obliczu nadchodzącej zimy i jako nadzorca transportu kolejowego upewnić się, że szefostwo poszczególnych spółek zdaje sobie sprawę z nadchodzących problemów. Na to miała dość czasu.

Abstrahując od tych praktycznych kwestii, Bieńkowska jako zwierzchnik resortu transportu ponosi odpowiedzialność polityczną. To konkluzja oczywista, z którą nie ma sensu dyskutować. Co powinno to dla niej praktycznie oznaczać – to już oddzielny temat. 

Oto naści twoje wiosło: błądzący w odmętów powodzi, masz tu kaduceus polski, mąć nim wodę, mąć. Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka