Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha
6540
BLOG

O panu W., logice i etyce

Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha Polityka Obserwuj notkę 56

 Czy jest sens pisać o dziwacznej przygodzie Jakuba Wojewódzkiego (nie będę zinfantylniałego 50-latka nazywał Kubą, nie umiem się zmusić)? Wszak to najklasyczniejszy zapychacz mediów. A jednak trudno mi się powstrzymać, bo i w takich przypadkach objawiają się czasem interesujące wątki.

Dlaczego „dziwaczna przygoda”? Bo całość jakoś mi się nie składa do kupy. Gdyby ktoś w podobny sposób zaatakował mnie, z punktu wezwałbym policję, a nie – oblany jakąś tajemniczą substancją – jechał do domu, dopiero potem do szpitala, a policję zawiadamiał po paru godzinach. Ale przyjmijmy na rzecz tej dyskusji, że atak faktycznie miał miejsce i nie był ustawką. Warto się zastanowić nad tym, co potem nastąpiło oraz nad komentarzami i reakcjami na nie.

Sam Wojewódzki natychmiast ogłosił i uznał za oczywiste, że atakującym kierowały ideowe pobudki. Że był to po prostu jakiś „pisowski faszysta” (tych słów nie użył, ale zrobili to za niego niektórzy jego kibice). Stwierdził to podobno na podstawie okrzyków, które tamten kierował pod jego adresem. Tych okrzyków nikt inny poza Wojewódzkim jednak nie słyszał. Nie mamy zatem cienia obiektywnego dowodu na takie twierdzenie, które mimo to zostało natychmiast przyjęte przez wszystkich wielbicieli pana W. za pewnik. A przecież możliwości jest wiele. Mógł to być zwykły, regularny wariat, czyhający po prostu na kogoś znanego. Mógł to być anarchista (warto przypomnieć, że to właśnie anarchiści zdemolowali fasadę restauracji Piotra Najsztuba; anarchiści, a więc skrajni lewacy, a nie prawicowi bojówkarze, jak nakręcają się już niektórzy) lub przedstawiciel jednej z wielu grup, które pan W. regularnie w swoich programach obrażał – ot, choćby Ukrainiec, stający w obronie ukraińskich kobiet. Tego po prostu nie wiemy, zatem pewna staranność myślowa nakazywałaby się powstrzymać od ocen do momentu, gdy ta wiedza zostanie nam dana.

Tak się jednak oczywiście nie stało, bo – co było arcyproste do przewidzenia – zwolennicy pana W. (mówiąc w skrócie: antypisowcy, lemingi, wielbiciele istniejącego porządku, MWzDM) natychmiast przyjęli postawę zgodną z podziałem, który każe każdą sprawę i wydarzenie uważać albo za nasze, albo nie nasze. Druga strona zareagowała według podobnego schematu.

Muszę przyznać, że wzruszyła mnie liczba ludzi, którzy popisali się niespodziewanie niezwykłymi zasobami empatii, gromiąc każdego, kto niedostatecznie litował się nad losem pana Jakuba. Traf chciał, że ci sami ludzie nie byli szczególnie przejęci, gdy Stefan Niesiołowski napadł na Ewę Stankiewicz (ta sytuacja jest chyba co do okoliczności najbliższa napadowi na Wojewódzkiego, o ile przyjmiemy założenie, że jego przyczyny były faktycznie ideowe), a po zabójstwie Marka Rosiaka gotowi byli twierdzić, że wina leży właściwie po stronie PiS. Ale to także nic zaskakującego. Zimna plemienna wojna, która trwa w Polsce, rezerwuje współczucie i empatię tylko dla swoich. I to po obu stronach.

Co zatem było interesujące? Okazało się, że ludzie mają gigantyczne problemy z logicznym rozumowaniem. Nie są w stanie pojąć konsekwencji wystawianych przez siebie ocen, nie potrafią zrozumieć, dlaczego ich rozumowanie jest od podstawy fałszywe, nie odróżniają naczelnych pojęć i kategorii. Oczywiście u podstawy takiej sytuacji leży wspomniana plemienność. Pewnych rzeczy nawet nie starają się pojąć, bo to się nie mieści w dogmatach ich plemienia. Ale czasem – takie odnoszę wrażenie – autentycznie nie potrafią zrozumieć, co się do nich mówi.

Kluczowe jest rozróżnienie dwóch kwestii kompletnie oddzielnych i pochodzących z różnych porządków. Pierwsza to zrozumienie przyczyn i ich ocena. Druga to etyczna ocena zachowania. Pierwsza sprawa pochodzi z porządku logicznego i socjologicznego. Druga z etycznego. Pierwsza jest etycznie neutralna. Jedno z podstawowych twierdzeń logiki „jeżeli A, to B” (implikacja) nie ma zabarwienia etycznego. Jak zresztą którekolwiek z twierdzeń logicznych.

Tu się zatrzymajmy. Oburzone chóry piały ze zgrozy, wstrząśnięte moim tweetem „Kto sieje wiatr, zbiera burzę”. Również „Gazeta Wyborcza” uczyniła z niego dowód na to, że cieszyłem się z przygody pana Jakuba. To oczywista bzdura. Wspomniane powiedzenie („Ci bowiem, co wiatr sieją, będą też zbierać burzę”) pochodzi ze Starego Testamentu, z Księgi Ozeasza, żydowskiego proroka z VIII w. przed Chrystusem, i ma walor ostrzegawczy. Ozeasz odnosi się do bałwochwalczego kultu, jakim lud Izraela zaczął otaczać złotego cielca, zamiast oddawać chwałę Bogu. Ostrzeżenie polega jednak jedynie na wskazaniu związku przyczynowo-skutkowego, samo w sobie nie zawiera oceny: drobne naruszenie norm (dla własnej korzyści) może się z czasem obrócić w znacznie potężniejszej postaci przeciwko inicjatorowi tegoż. Jeżeli A, to B. Jeżeli dotkniesz rozgrzanej patelni, oparzysz się. Brak tu etycznej oceny.

Taki właśnie mechanizm zadziałał w przypadku pana W. (cały czas zakładając, że nie mieliśmy do czynienia po prostu z atakiem wariata, który mógł uderzyć w kogokolwiek) i do tego też w mniej wyrafinowanej formie się odniosłem, stwierdzając, że jeśli ktoś sto razy prowokuje, w końcu dostanie w gębę.

Tłum zapieniaczonych z wściekłości lemingów pod wodzą redachtorów z Giewu uznał to za równoznaczne z akceptacją, a nawet pochwałą ataku na dyżurnego trefnisia salonu. Niektórzy, całkiem zapewnie nieświadomie i z czystej, nieskalanej myślą głupoty posiłkowali się przykładami, świadczącymi oczywiście przeciwko ich twierdzeniu. Pisali na przykład: „Jasne, tak samo jak kobieta jest winna gwałtowi, bo przeszła się w krótkiej spódniczce!”.

Zatrzymajmy się przy tym przykładzie, bo doskonale ilustruje on wspomnianą przeze mnie różnicę między analizą przyczyn a oceną etyczną i przypisaniem winy (uwaga: WINA nie równa się PRZYCZYNA). Jeśli skąpo ubrana dziewczyna idzie samotnie piechotą w nocy w nienajlepszej okolicy i padnie ofiarą napadu lub, co gorsza, gwałtu, nikt nie powinien mieć wątpliwości, że ten czyn jest moralnie naganny, a sprawcy zasługują na surową karę. Zarazem jednak wolno nam stwierdzić, że zachowanie ofiary nie było rozsądne, bo łatwo było przewidzieć, iż określone postępowanie może za sobą pociągnąć określony skutek.

Gdybyśmy w każdej podobnej sytuacji robili tylko to, czego chce wzburzona leminżeria – święcie się oburzali, nie analizując przyczyn i skutków – nie moglibyśmy m.in. prowadzić skutecznej polityki prewencji przestępczości ani badań historycznych. Dlaczego? Przecież każde przestępstwo jest etycznie naganne, zatem – zgodnie z wytycznymi Giewu – nie wolno analizować jego przyczyn i stwierdzić np., że przyczyną kradzieży torebek z aut stojących na skrzyżowaniach jest m.in. to, że kobiety trzymają je wprost na fotelu obok kierowcy. Powinniśmy poprzestać na czystym oburzeniu, prawda?

Jeszcze gorzej rzecz się ma w przypadku totalitaryzmów i badań historycznych nad nimi. Trzeba by przecież uznać, że historycy, którzy dociekają np. przyczyn fascynacji Niemców Adolfem Hitlerem, usprawiedliwiają holocaust. Jest to, rzecz jasna, piramidalny absurd, ale taka jest logiczna konsekwencja sposobu rozumowania leminżerii.

Wróćmy do pana W. Możemy toczyć spór o to, czy łańcuch przyczynowo-skutkowy, jaki rysuję, jest trafny. W mojej opinii Jakub W. jest w ogromnym stopniu współwinny atmosfery plemiennej niechęci, nawet nienawiści, którą dziś odczuwamy. Uczynił naprawdę wiele, aby ją podgrzewać, w swoich niezliczonych wywiadach, wypowiedziach, programach. Być może to właśnie do niego wróciło w dość drastycznej postaci.

Ogólnie rzecz biorąc, nie powinien być zaskoczony, że niektórzy reagują na niego alergicznie – jakaś forma gwałtownej reakcji jest wpisana w koszty jego zajęcia i sposobu wyrażania opinii. Ja również liczę się z takimi kosztami, zdając sobie doskonale sprawę z uczuć, jakie wzbudzam u sporej liczby ludzi. Obelżywe wpisy na swój temat mógłbym liczyć już pewnie w tysiącach, groźby i życzenia śmierci lub kalectwa w dziesiątkach. Takie zajęcie.

Czym innym jednak są słowa, a czym innym czyny. I tu dochodzę do aspektu etycznego. Wyraziłem się w tej sprawie również całkiem jasno, choć z jakichś powodów tych moich tweetów Giewu nie była już uprzejma zacytować. Uważam, że fizycznego ataku nic nie może usprawiedliwiać, a próby takiego usprawiedliwiania uznaję za bardzo niebezpieczne. Mam poczucie, że w Polsce niewiele brakuje, aby zaczęły się regularnie powtarzać przypadki fizycznej agresji, motywowane światopoglądowo, a powstrzymanie takiej spirali będzie niezmiernie trudne. O panu W. mam zdanie jak najgorsze, co nie jest żadną tajemnicą. Nie zamierzam mu współczuć ani wyrażać z nim swojej solidarności, bo jej za grosz nie czuję. Nie zmienia to jednak kwestii, że, abstrahując od tej mojej oceny, samo zdarzenie uznaję za w najwyższym stopniu niepokojące. I z całą pewnością wolałbym, aby okazało się, że napastnik był najzwyklejszym czubkiem, gotowym zaatakować kogokolwiek ze znaną facjatą. 

Oto naści twoje wiosło: błądzący w odmętów powodzi, masz tu kaduceus polski, mąć nim wodę, mąć. Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka