Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha
218
BLOG

Dzień Bez Bez

Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha Polityka Obserwuj notkę 48

Jestem fanem wszelkich inicjatyw w rodzaju Dnia Bez Samochodu. W Dniu Bez Futra nosiłbym dumnie futro, w Dniu Bez Mięsa obżerałbym się stekami, w Dniu Bez Papierosa wprawdzie papierosa nie zapalę, ale wypalę chętnie fajkę i kilka cygaretek; w Dniu Bez Bez będę jadł bezę za bezą. W Dniu Bez Samochodu przejechałem swoim autem jakieś 60 km po mieście. Z włączoną klimatyzacją.

Owe Dni Bez... biorą się z intencji szlachetnych, ale głupawych i pozbawionych jakiejkolwiek głębszej refleksji. Choć weszły do oficjalnego kalendarza, u ich korzeni znajdziemy na ogół jakichś fanatyków, przekonanych, że swoimi gestami zbawiają ludzkość.

O tym, jak skandalicznie traktowani są w Polsce kierowcy, jak się ich gnębi i doi, już tutaj pisałem. Pisałem też o ekologicznych obsesjach. W czasie wakacji w „Fakcie" ukazał się mój tekst o tym, że pod rządami HGW Warszawa staje się pierwszym w Polsce miastem otwarcie wrogim kierowcom - trochę planowo, a trochę przez głupotą i nieudolność tej ekipy. Ten artykuł, którego, o ile wiem, nie ma na stronach dziennik.pl, umieszczam pod tym tekstem.

W Polsce Dzień Bez Samochodu ukazuje na każdym kroku swoją idiotyczność. Zachęcanie ludzi, żeby przesiedli się na rowery, gdy leje deszcz i jest 10 stopni, jest zadaniem karkołomnym. Komunikacja miejska w Warszawie to kpina, której symbolem są chyba dotąd nie funkcjonujące prawidłowo elektroniczne tablice informacyjne na przystankach tramwajowych oraz niezwykle rozbudowany system metra, złożony z jednej linii.

W większej skali - kolej jest na poziomie kamienia łupanego. Byłem niedawno zmuszony kupić dla kogoś bilet do Łodzi. Oczywiście w Internecie nie da się tego zrobić, musiałem więc przejechać się na Dworzec Zachodni. Przypuszczam, że lepiej prezentuje się większość dworców w afrykańskich stolicach. Po przejściu pewnie około kilometra przejściami podziemnymi do i z baraczku, gdzie znajdują się kasy, miałem wrażenie, jakbym lepił się od brudu. Przesiąkłem smrodem z szemranych barów z zapiekankami i miałem chyba szczęście, że nikt nie wsadził mi noża pod żebro. Gdy osoba, dla której kupowałem bilet, zjawiła się następnego dnia na dworcu, pociąg przyjechał krótszy niż zwykle o dwa wagony, wskutek czego pasażerowie podróżowali, leżąc sobie nawzajem na głowach. I nikt nie potrafił wyjaśnić, czemu właściwie pociąg został skrócony.

Biorąc pod uwagę choćby te doświadczenia posyłam wszystkich pożytecznych idiotów od ekologii na drzewa, gdzie ich miejsce. Narobili już dość szkody, lobbując np. za obowiązkowymi biopaliwami, których produkcja jest dla środowiska mocno uciążliwa, a jej skutkiem jest katastrofalny dla ubogich regionów wzrost cen żywności. Samochód jest dla ludzi. W Polsce tylko on może zagwarantować, że podróż odbędzie się we względnym komforcie. A ja nie pojmuję, w imię czego miałbym z tego komfortu rezygnować.

 

Przy okazji chcę zapowiedzieć, że w najbliższym czasie uruchomię gdzieś poza Salonem24 inny blog. Nie będzie to blog polityczny. Chcę w nim tylko odnotowywać codzienne powody mojej irytacji, zwyczajne bareizmy, których jest wokół tak wiele, że czasem mam poczucie, jakbym znalazł się wewnątrz „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz". Jeden przykład z ostatnich dni.

W niedzielę jadę jedną z głównych ulic mojej podwarszawskiej miejscowości do miasta. Nagle widzę, że nad jezdnią zwisa, trzymając się jedynie na naprężonych kablach, odłamany kilkumetrowy kawał betonowego słupa telekomunikacyjnego. Słup był przełamany, prawdopodobnie ktoś w niego wjechał. Wygląda, że lada moment zwali się na ziemię, na przechodzącego człowieka albo przejeżdżające auto. Spieszę się, więc myślę, że przecież ktoś się tym zaraz zajmie, bo niemożliwe, żeby takie niebezpieczeństwo zostało zlekceważone. Jadę dalej.

Wracam półtorej godziny później. Słup oczywiście wisi nad jezdnią jak wisiał. Dzwonię na policję. Ma miejsce następujący dialog.

- Dzwonię z ... Nad jezdnią ulicy...

- Wiem, wiem. Powiadomiliśmy już odpowiednie służby.

- Jakie służby? Ten słup tak wisi od kilku godzin.

- No, telekomunikacyjne. Bo to jest słup Telekomunikacji Polskiej.

- Ale on się może w każdej chwili zwalić na ziemię.

- No, przecież nie postawię tam policjanta, żeby pilnował.

- To co, musi się stać nieszczęście, żeby ktoś pomyślał?!

- Chyba tak - powiada smutno dyżurny spod 997.

Tu opadły mi ręce. Wiem, powinienem spytać o nazwisko, stopień i zauważyć, że właśnie tak, że przy słupie powinien stać policjant, że niebezpieczne miejsce powinno być oznaczone, że może należałoby zamknąć drogę. Ale nie miałem siły.

Zadzwoniłem w odruchu heroizmu na Błękitną Linię. Operatorka przełączyła mnie do działu technicznego - co się, o dziwo, udało - gdzie wyjaśniłem bardzo przejętemu panu, że jeżeli słup na kogoś spadnie, to do akcji wkroczy prokuratura i będzie szukać winnego. Kilka godzin później przy słupie widziałem samochód TP.

Jak zwykle - jakoś to było.

***

I wreszcie - wspomniany tekst z jednego z wakacyjnych numerów „Faktu".

 

Do Polski dotarły już dwie bezmyślne mody: na alternatywne źródła energii i straszenie globalnym ociepleniem oraz na zniechęcanie do palenia papierosów. Teraz nadchodzi trzecia moda: na gnębienie kierowców. W każdym przypadku pod płaszczykiem szlachetnych motywów politycy dokonują zamachu na obywatelskie swobody, dybią na naszą wolność wyboru i dyskryminują kolejne grupy.

O pułapkach mody na ekologiczną energetykę oraz mody na niepalenie już w „Fakcie" pisałem. Ta pierwsza, zaadoptowana oficjalnie jako polityka Unii Europejskiej, będzie wkrótce skutkować drastycznymi wzrostami cen energii, podczas gdy jej podstawy są więcej niż dyskusyjne. Ta druga doprowadziła już do zamachu nie tylko na wolność palących, ale i na wolność tych, którzy w swoich prywatnych lokalach chcieliby im zapewnić możliwość palenia.

Założenia mody na zniechęcanie do jazdy samochodem są proste. Po pierwsze - samochody są nieekologiczne, a światu, jak wiadomo, grozi globalne ocieplenie, więc trzeba ograniczyć emisję spalin. Po drugie - samochodów jest za dużo, tworzą się korki, trzeba więc postawić na komunikację publiczną. Transport zbiorowy ma być z zasady lepszy, szlachetniejszy i bardziej poprawny politycznie niż indywidualny.

Z pierwszym założeniem rozprawiałem się już kilka tygodni temu. Przypomnę tylko, że globalne ocieplenie - choć liderzy państw UE przyjmują je za pewnik, za który przyjdzie nam płacić ciężkie pieniądze - pozostaje jedynie teorią i to mocno dyskusyjną. Podobnie jak dane o stanie środowiska naturalnego, podawane przez różne organizacje walczących ekologów. Fanatyzm tychże pokazują przypadki demolowania dużych, terenowych aut, zdarzające się w Europie Zachodniej i USA.

Z próbą praktycznej realizacji drugiego założenia możemy mieć niedługo do czynienia w Warszawie, która pod rządami Hanny Gronkiewicz-Waltz staje się pierwszym w Polsce miastem otwarcie wrogim kierowcom. Rada Warszawy podniosła dopiero co, i to drastycznie, opłaty za parkowanie w centrum, uzasadniając to koniecznością zniechęcenia mieszkańców do korzystania z własnego transportu. Strefa płatnego parkowania zostanie dodatkowo poszerzona.

Na czas budowy drugiej linii metra władze miasta planują zamknięcie kilku najważniejszych arterii w centrum, co musi spowodować całkowity paraliż Warszawy. Jest to zamysł chyba bezprecedensowy w skali cywilizowanego świata. Nie znam innej stolicy, której władze równie beztrosko planowałyby praktycznie uniemożliwienie poruszania się autem nie tylko po centrum, bo skutki paraliżu dosięgną całego miasta. Gdyby z podobnym zamiarem nosił się burmistrz jakiegokolwiek miasta w Stanach Zjednoczonych, nawet w imię polepszenia transportu publicznego, nie tylko nie miałby najmniejszych szans w kolejnych wyborach, ale jeszcze utonąłby w rzece słusznych pozwów o odszkodowania za stracone przez ludzi czas i pieniądze.

Zresztą w profesjonalnie zarządzanym mieście urzędnicy przed podjęciem takiej decyzji zliczyliby jej wszystkie potencjalne koszty: stracony czas mieszkańców, spaloną niepotrzebnie benzynę, straty handlu oraz wspomniane odszkodowania, porównaliby to z potencjalnymi zyskami i dopiero potem decydowali. W Warszawie oczywiście nie ma mowy o takiej analizie. Przekracza to najwyraźniej umysłowe możliwości stołecznych urzędników.

Ratusz oczywiście wie, że paraliż jest nieunikniony, dlatego ma kolejny wspaniały pomysł: opłaty za wjazd do centrum na wzór tych z Londynu. Plan jest oczywiście czysto fantastyczny, nawet pod względem czysto praktycznym. Po pierwsze, londyński system kosztował fortunę i jest oparty na najnowocześniejszej technologii automatycznego zliczania opłat. Porównywalny system w polskich warunkach musiałby kosztować dziesiątki, jeśli nie setki milionów złotych. Pani prezydent wyłoży te pieniądze lekką ręką? Po drugie, londyński congestion charge podniósł średnią prędkość w centrum Londynu raptem o kilka kilometrów na godzinę, czyli w stopniu nieodczuwalnym, co jest dowodem jego nieskuteczności. Po trzecie - na podobne rozwiązanie, jeśli w ogóle, pozwolić sobie mogą miasta takie właśnie jak Londyn, posiadający jedną z najgęstszych sieci metra na świecie, gęstą sieć połączeń kolejowych do rejonów podmiejskich oraz najnowsze technologie w zarządzaniu transportem autobusowym, w tym systemem automatycznego monitoringu buspasów. W Warszawie proponuje się zaś budowę domu od komina: najpierw zmusimy ludzi, żeby z samochodów przesiedli się do zatłoczonego, brudnego, niebezpiecznego i niepunktualnego transportu publicznego, a dopiero potem może go trochę polepszymy. Symbolem tej polityki niech będą warszawskie parkingi systemu „park & ride", będące czystą farsą. Na jednym parkuje dziennie po pięć aut, do innego nie można dojechać, bo nie zbudowano dotąd drogi dojazdowej itd.

Przede wszystkim jednak niepokoi sposób myślenia, leżący u podstaw szaleńczych planów magistratu. Samochód nie jest tylko środkiem transportu. Samochód jest swego rodzaju symbolem swobody, samodzielności, wyzwolenia. Nie bez powodu jest to jasne w Ameryce - kraju symbolizującym obywatelskie wolności, gdzie niektóre duże miasta nie mają w ogóle systemu transportu publicznego, ale muszą mieć dobre drogi. W poprawnej politycznie, w większości socjalistycznej w duchu Europie, samochód staje się wrogiem.

Pytam: co upoważnia władze naszego kraju do uznawania kierowców za gorszą kategorię obywateli? Z jakiej racji przywileje mają być przyznawane tylko tym, którzy wolą autobus od auta? Zwłaszcza, że to kierowcy płacą gigantyczny haracz w podatkach pośrednich, obecnych w cenach benzyny. W zamian dostają podwyżki cen parkowania i dziury w jezdniach.

Przykład warszawski nie ma tylko lokalnego znaczenia, bo tym tropem mogą pójść inne miasta, o ile arogancja prezydent Gronkiewicz-Waltz wobec zmotoryzowanych nie spotka się z żadną reakcją. Politycy nie liczą się z kierowcami, ponieważ to bardzo niespójna, zróżnicowana grupa interesu. Można sobie łatwo wyobrazić protest lekarzy, kolejarzy czy naukowców, ale nie było jeszcze skutecznego protestu posiadaczy prywatnych aut. Może pora to zmienić, bo w przeciwnym wypadku staniemy się ofiarą szaleństwa i arogancji mędrkowatych polityków. Dobrym miejscem do rozpoczęcia podobnej akcji będzie właśnie Warszawa - miasto, którego władze kierowców nie szanują i całkiem otwarcie o tym mówią. W końcu limuzyna pani prezydent na pewno dostanie stosowną przepustkę na wjazd do zamkniętej strefy.

 

Oto naści twoje wiosło: błądzący w odmętów powodzi, masz tu kaduceus polski, mąć nim wodę, mąć. Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka