Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha
161
BLOG

Wielkie Destruktor w akcji

Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha Polityka Obserwuj notkę 78

Jarosław Kaczyński jest w swoim żywiole. Wielki destruktor powrócił. Teatr, jaki PiS rozpętało wokół ratyfikacji Traktatu Lizbońskiego, dawno już nie miał sobie podobnego.

Na wezwanie swojego idola ruszyły od razu karne kohorty zwolenników także tutaj, na Salonie24. Odezwały się tony, jakich nie słyszałem od lat. Nie konserwatywnie eurosceptyczne na modłę brytyjską, nie opowiadające się za Unią minimum czy nawołujące do bezwzględnego przestrzegania zasady pomocniczości (co byłoby mi bliskie), ale Unii po prostu wrogie w typie retoryki wczesnego Leppera. Upatrujące w niej jakiegoś skrajnego, antypolskiego zagrożenia. Mam poczucie, jakbyśmy nagle musieli przechodzić drogę, którą już szliśmy, gdy z jednej strony byli zwolennicy tezy, że Unia jest dla nas jedynym zbawieniem i rajem na ziemi, a z drugiej - wierzący, że Unia to zdradziecki organizm, kierowany z tajnego centrum przez jakąś masońską radę, której jedynym celem jest zniszczenie naszej ojczyzny i zrobienie z nas niewolników, którymi Niemcy będą obrabiać swoje pola. W czasie dyskusji dwóch tamtych fanatycznych obozów czułem się źle i teraz też czuję się źle, mając uczucie déjà vu.

Kilka spraw z mojego punktu widzenia nie budzi wątpliwości.

Po pierwsze - że cały spór ma źródło w krajowej polityce. Zwolennicy PiS widzą działania JarKacza jako walkę o polską suwerenność. Wolno im mieć takie zdanie, ale lepiej by było, gdyby byli w stanie na moment ochłonąć i zobaczyć, że ta walka dzieje się tylko przy okazji, bo nie o nią Kaczyńskiemu chodzi. Motywacją jest konieczność utrzymania przy PiS-ie radykalnych, antyunijnych wyborców i zachowania spoistości partii. Skłaniam się ku tezie, że wszystkie pojawiające się teraz wewnątrz ugrupowania rozbieżności są raczej kontrolowane, ale może się okazać, że jakaś grupa rozsądniejszych pisowców nie wytrzyma cynicznej gry JarKacza traktatem i wyłamie się z dyscypliny (albo dostanie na to cichą zgodę, o czym niżej). Gdyby oczywiście doszło do głosowania, w którym prezes nakaże opowiedzieć się przeciwko ustawie ratyfikacyjnej (co wcale nie jest pewne, skoro mamy do czynienia z grą na użytek wewnętrznego wizerunku, a nie szczerym oporem przeciwko złemu traktatowi).

Platforma gra oczywiście własną grę. Postulaty PiS teoretycznie można by spełnić bez szkody dla ratyfikacji traktatu, ale też bez specjalnej korzyści, ponieważ one w gruncie rzeczy niewiele zmieniają. Ale PO zgodzić się na to nie chce, z powodów, o których pisałem w poprzednim wpisie.

Gdyby rzecz rozpatrywać w oderwaniu od krajowego sporu pomiędzy dwiema siłami politycznymi, trzeba by powiedzieć, że pobrzękiwanie szabelką, jakiego domaga się Kaczyński, ma sens, gdy pozwala coś konkretnego osiągnąć. W tym wypadku nie daje żadnych konkretnych korzyści, a więc sensu nie ma.

Po drugie - z całego równania można od razu usunąć zapisy, jakie PiS chciałby umieścić w preambule ustawy. One nic, ale to kompletnie nic nie wnoszą. To zbiór truizmów (np. tego, że Polska jest suwerennym państwem), mających zaspokoić antyunijnych fanatyków. Rzeczywiste znaczenie mają uregulowania, które utrudniałyby rezygnację z mechanizmu Joaniny (ochłapu, który bracia Kaczyńscy ogłosili swoim gigantycznym sukcesem) oraz z protokołu brytyjskiego. PiS twierdzi, że PO ma zamiar się w tych ustaleń wycofać, przy czym to twierdzenie nie jest przekonująco uzasadniane. W drugim przypadku dowodem ma być uchwała, mówiąca o tym, że w przyszłości rząd może przyjąć Kartę Praw Podstawowych. Ale - jak już wskazują konstytucjonaliści i eksperci - wymagałoby to trybu podobnego jak ratyfikacja samego traktatu, a zatem nie mogłoby się odbyć łatwo, jak przekonuje PiS. Poza tym wspomniana uchwała niczego nie dowodzi ani nie przesądza, a w ustawie nie można zapisać, że Polska nigdy nie przyjmie karty. Co więc taki zapis zmieniałby w praktyce?

Co do rezygnacji z Joaniny, tu brak ze strony PiS jakiegokolwiek uzasadnienia. Ja sam nie jestem w stanie sobie wyobrazić, jak którykolwiek rząd usprawiedliwiałby rezygnację z tego i tak czasowego mechanizmu, dającego nam przecież ułomną bo ułomną, ale jednak jakoś minimalnie większą siłę w podejmowaniu decyzji.

Wynurzenia Kaczyńskiego o spolegliwości Tuska wobec Niemiec w kontekście ustaleń ze szczytu w Brukseli, kompletnie niczym nie poparte, mają wartość równie wysoką, jak miałyby moje rozważania o życiu na Marsie.

Po trzecie - na wszystko, co jest w traktacie, zgodzili się obaj Kaczyńscy! A więc np. na powstanie stanowiska ministra spraw zagranicznych Unii czy przyznanie UE osobowości prawnej (jej dotychczasowy brak był zresztą jakimś dziwolągiem). I nie obwarowywali tego po swoim rzekomym sukcesie żadnymi zastrzeżeniami. Traktat zawiera też rozwiązania, jawnie przeczące tezie o drodze w stronę „jednego państwa", czyli np. wzmocnienie roli parlamentów narodowych. Powrót do dyskusji na poziomie wczesnego Leppera nie ma więc sensu.

Po czwarte - traktat jest, jaki jest. Dobrze że nie mamy do czynienia z dawnym Traktatem Konstytucyjnym, stworzonym pod nadętym przywództwem d'Estainga, ale z dokumentem o o wiele mniejszych ambicjach, bardziej porządkującym niż wprowadzającym nową jakość. Jeśli reytanowski protest był zasadny, to w tym pierwszym przypadku. Szczęśliwie zrobili to za nas Francuzi i Holendrzy.

Po tym, jak sami zgodziliśmy się w Brukseli na taki, a nie inny traktat, nie możemy sobie pozwolić na spowodowanie jego katastrofy w całej Unii. Koszt polityczny byłby dla nas zbyt wielki. Unia polega na tworzeniu koalicji, a te powstają np. po to, aby korzystnie dla swoich członków podzielić pieniądze albo zapobiegać durnym pomysłom w rodzaju pakietu ekologicznego Komisji Europejskiej. Państwo, które jako jedyne zerwałoby konsens wokół traktatu i zmusiłoby całą Unię do rozpoczynania wszystkiego od nowa (bo oczywiście wszystko rozpoczęłoby się od nowa i powtarzało do skutku - tak to już jest w UE), stanęłoby na słabej, przegranej pozycji. Istniałaby zasadnicza różnica między Polską a np. Irlandią czy Francją i Holandią: wszędzie tam traktaty przepadały z powodu decyzji obywateli. U nas przepadłby z powodu politycznej wojenki.

Po piąte - najprawdopodobniej ratyfikacja w parlamencie jednak się powiedzie. Gdyby się tak jednak nie stało, to Kaczyński zapłaci cenę. Jego obecna akcja jest kolejnym strzałem w stopę. Wpisuje się w styl działania, który przyniósł PiS-owi wyborczą porażkę. Idę o zakład, że kolejne sondaże, gdy już burza się przewali, pokażą spadek poparcia dla PiS i wzrost tegoż dla Platformy.

Niezbyt wierzę w dwa warianty awaryjne - referendum lub nowe wybory - choć jestem pewien, że PO starałaby się z nich skorzystać, gdyby przed głosowaniem nie miała pewności, że osiągnie sukces. Ale gdyby do nich doszło, wynik jest oczywisty. W referendum może być problem z frekwencją, ale wyborcy potraktują to jako kolejny plebiscyt za lub przeciw Jarosławowi Kaczyńskiemu. „Tak" dla traktatu byłoby druzgocące. Wynik wyborów byłby także miażdżący dla PiS. Platforma dostałaby prawdopodobnie wystarczająco wiele głosów, żeby rządzić samodzielnie.

JarKacz oczywiście doskonale zdaje sobie z tego sprawę. I dlatego pod sam koniec odpuści. Może w klubie będzie ciche przyzwolenie na wyłamanie się z dyscypliny albo zablokowanie się na czas głosowania w sejmowej ubikacji. Tak czy owak, misja zostanie spełniona i eurofobi będą zaspokojeni. Będzie można im powiedzieć, że się próbowało, ale cóż, niektórzy zdradzili i poniosą konsekwencje. I o to chodzi.

P.S. Z innej beczki: z ustaleń policji wynika, że Zientarski mógł jechać blisko 300 km/h. W tej sytuacji mam wrażenie, że mój wpis, komentujący wypadek ferrari, był zbyt łagodny. Pan Zientarski, po leczeniu w szpitalu, powinien chyba zgłosić się na badania psychiatryczne.

Oto naści twoje wiosło: błądzący w odmętów powodzi, masz tu kaduceus polski, mąć nim wodę, mąć. Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka