Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha
158
BLOG

Pożegnanie z Blairem

Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha Polityka Obserwuj notkę 25

To, co najbardziej lubię w Wielkiej Brytanii, to dyskretne pozostałości imperium i napotykane na każdym kroku świadectwa ciągłości państwa - coś, czego nam tak bardzo brakuje. A to stare latarnie z emblematem królowej, a to liczący sobie z 50 lat kran w łazience w hotelowym pokoju, a to stare, pieczołowicie odrestaurowane meble w rządowych budynkach, a to wgłębienie w drzwiach Izby Gmin, gdzie od dziesiątków lat w to samo miejsce uderza swoją laską getnleman zwany Black Rod, wzywając członków Izby Gmin podczas otwierającej sesji parlamentu do stawienia się w Izbie Lordów, gdzie wtedy zasiada królowa [dziękuję Jelonowi za poprawkę i doprecyzowanie tej kwestii]. (Wysłanie Black Roda ma pokazywać, że posłów trzeba do królowej specjalnie zaprosić na znak, że koronowana głowa nie ma bezgranicznej władzy nad obywatelami. Z tego powodu królowa nie pojawia się w Izbie Gimn, dla podkreślenia jej autonomiczności.)

Pamiętam swoją wizytę w Foreign Office kilka lat temu. Mieliśmy wtedy briefing w sporej sali, gdzie pośrodku stał zapewne ponad stuletni stół z litego drewna, a my siedzieliśmy na równie starych krzesłach, w których wymieniono tylko skórzane siedzenia i oparcia, na których był wytłoczony w złotym kolorze królewski emblemat: ER. Jedną ze ścian zajmowała wielka szafa z wyciąganymi mapami, pokazującymi niegdysiejszy zasięg Imperium Brytyjskiego. Mapy musiały mieć również co najmniej ze sto lat. Znajoma z Foreign Office mówiła mi potem, że nie można ich już wyciągać. Oficjalnie z powodu troski o ich stan, a nieoficjalnie podobno dlatego właśnie, żeby nie drażnić gości zasięgiem dawnych posiadłości.

Podobnie wygląda dom przy Downing Street 10, o czym się dzisiaj przekonałem. Downing Street od Whitehall odgrodzono dopiero w latach 90. - wcześniej można było wejść w tę wąską uliczkę między rzędem kamienic, tworzących nr 10, a gmaszyskiem Foreign Office. Ten dysonans w rozmiarze między siedzibą premiera o rozbudowanym pod koniec XIX wieku ministerstwem spraw zagranicznych mówi zresztą wiele o przeszłości Wielkiej Brytanii. Downing Street 10 też zresztą rozbudowywano, wewnątrz sąsiadujących kamienic. Ale skromność miejsca w pewien sposób wymusza skromność władzy. Jeśli ma się do dyspozycji tysiące metrów kwadratowych, chętnie zaludni się je urzędasami.

Przeszedłem przez kontrolę przy furtce, prowadzącej na ulicę. W przeciwieństwie do polskich rządowych gmachów nie potrzebowałem żadnej przepustki. Inaczej niż przed Kancelarią Premiera RP, na Downing Street nie roi się też od rządowych bryk za publiczne pieniądze. Stoi tam jeden rządowy samochód - jaguar szefa rządu. Pisałem już kiedyś o tym, jak bogatsza wielokrotnie od Polski Wielka Brytania pilnuje publicznego grosza i jaki mam system rządowych pojazdów, zawiadywanych przez Government Car and Despatch Agency.

Kontrolę przeszedłem w niedużej budce, stojącej na ulicy, po czym spytałem policjantów, co dalej. Przyzwyczajony do rodzimych zwyczajów, oczekiwałem, że na boku jest jakieś osobne wejście dla prasy i interesantów. Nic z tych rzeczy. „Podejdzie pan do tamtych drzwi, zapuka i powie, o co chodzi" - poinstruował mnie policjant.

To mnie oczarowało. Żadnych monumentalnych bram, żadnych gigantycznych holli, żadnych naburmuszonych borowików. Po prostu drewniane drzwi z numerem „10", a na nich duża, złotego koloru kołatka. Tą kołatką należy zapukać, a wtedy drzwi otwiera specjalny odźwierny i troskliwie wskazuje miejsce na jednym z kilku krzeseł w hollu. Obrazy na ścianach, dywany, meble z wyraźnymi śladami zużycia, zwłaszcza gdzieś w bocznych pokojach. Atmosfera jak w obszernym, prywatnym mieszkaniu, a nie jak w siedzibie rządu. Bez napuszenia, nadęcia i marmurów.

Młody człowiek z Press Office poprowadził mnie i kolegów z kilku innych europejskich gazet na pierwsze piętro, wąskimi schodami. Na ścianach stare fotografie i portrety poprzednich premierów. Wszystko pokryte patyną brytyjskiej historii.

Siadamy w głębokich kanapach i na fotelach w niezbyt dużym pokoju. Przy jednej ze ścian stół i na nim filiżanki na herbatę. Kominek. Na oknach grube, bordowe kotary. Klimatyzacji chyba nie ma. Dzień jest bardzo ciepły, dobrze ponad 20 stopni, a w środku niewiele mniej.

Prócz oficjalnego fotografa dołącza do nas ekipa, kręcąca film dokumentalny o brytyjskim premierze. Tony Blair chce widocznie zostawić dla potomności jeszcze i taki dokument.

Premier spóźnia się jakieś 10 minut. Uśmiecha się w charakterystyczny dla siebie sposób, podaje rękę. Ale wygląda na mocno zmęczonego - nie akurat tego dnia, ale w ogóle. Nie powiedziałbym może, że się postarzał - nie sprawia wrażenia starszego niż jest - ale widać to bardzo dobrze na zestawieniu, jakie pokazał „The Economist", gdzie na tle drzwi z numerem 10 rozradowana twarz „Bambi" sprzed dziewięciu lat sąsiaduje ze zniechęconą, przeoraną zmarszczkami twarzą posiwiałego dzisiejszego Blaira.

Blair odchodzi i zależy mu na ochronie własnego dziedzictwa. Chce nas przekonać, że wszystko, co robił miało sens. Materiały, jakie podesłało nam Press Office przed wywiadem, mówią o konieczności łączenia siły „miękkiej" i „twardej", o promowaniu zachodnich, ale i zarazem uniwersalnych wartości i o tym, że polityka moralna to jednocześnie polityka realna. W trakcie rozmowy Blair najżywiej reaguje właśnie na te zagadnienia, na kwestie związane z promocją wartości. Ucieka od konkretów w sprawach bieżących - i trudno się dziwić.

Dziś w „Guardianie" były minister obrony Geoff Hoon zadał Blairowi poważny cios, opisując, jak nikły wpływ miał numer 10 na Amerykanów w jakiejkolwiek kwestii związanej z atakiem na Irak i o tym, że sam atak był prowadzony w oparciu o całkowicie błędne dane. Nawiązuję do tego wywiadu w jednym ze swoich pytań, premier kiwa głową, ale nic nie mówi o rewelacjach Hoona.

Rozmowa jest żywa, choć Blair często robi pauzy, zawiesza głos, zastanawia się, jakiego słowa użyć. Waży słowa. Ale jest świetny: sprawia wrażenie - albo jest tak naprawdę - że najszczerzej broni własnych najszczerszych poglądów, że niczego tak nie chce, jak nas do nich przekonać. Mówi z emfazą, ale nie przesadną. Nie ma mowy o charakterystycznym dla polskich polityków bełkocie i powtarzaniu po pięć razy tego samego. Każda odpowiedź ma wyraźny początek i koniec. I nie trwa dłużej niż trzy, cztery minuty.

Czas mija, szef ds. komunikacji daje sygnał, że pora kończyć. Wcześniej ostrzegał nas, że premier po spotkaniu z nami ma spotkanie z jakąś ważną osobą, więc nie ma mowy o przedłużeniu wywiadu. Żartem oburzaliśmy się, że ktoś może być ważniejszy od nas. Teraz premier mówi: „Przepraszam, ale królowa nie może czekać". A, skoro premier jedzie do królowej, to co innego.

Wychodzimy z pokoju kilka minut po Blairze. Przechodzę przez klatkę schodową, Blair akurat schodzi osobnymi schodami. Odwraca się, uśmiecha i macha. Tak, to już faktycznie pożegnanie. Blair za moment stanie się przeszłością. Ale, jak słusznie zauważa „The Economist", odcisnął swoje osobiste, bardzo wyraźne piętno na brytyjskiej polityce. Można się z nim zgadzać, albo nie, ale to trzeba mu przyznać.

Wywiad będzie w sobotnim „Fakcie". Zachęcam.

Oto naści twoje wiosło: błądzący w odmętów powodzi, masz tu kaduceus polski, mąć nim wodę, mąć. Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka