Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha
15751
BLOG

Marsz Niepodległości 2012

Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha Polityka Obserwuj notkę 125

Plan władzy na 11 listopada udało się zrealizować w, powiedzmy 70 procentach. Niestety, starcia z policją się nie przeciągnęły ani nie rozszerzyły (z niechęcią przyznaje to nawet „Wyborcza”), nie spalono żadnego samochodu, nie zbito żadnej szyby sklepowej ani nawet nie napadnięto bufetu przy Żurawiej, który wcześniej zamknął się z powodu panicznego strachu przed najazdem złowrogich faszystów na stolicę. Policja także nie do końca stanęła na wysokości zadania: choć bardzo się starała, nie udało się jej wywołać zamieszek na większą skalę ani sprawić, żeby ludzie zaczęli się tratować.

Reszta scenariusza wypaliła. Pan prezydent po wydarzeniach zeszłego roku postanowił zgarnąć część dobrych obywatelskich emocji i przygotował własny marsz. Zaprzyjaźnione media cel miały wobec tego jasny: pokazać miłe, rodzinne, łagodne świętowanie w towarzystwie Bronisława Komorowskiego i zestawić je z agresywnym tłumem „faszystów”. Zadanie wykonały, niestety przy współudziale grupy zadymiarzy, którzy równie mocno przysłużyli się Marszowi Niepodległości co rok temu. No, może tylko frekwencyjnie pan prezydent nie wypadł imponująco: nadludzkim wysiłkiem „Wyborcza” pisze o kilkunastu tysiącach uczestników (chyba licząc gapiów na chodnikach), podczas gdy – dziwnym trafem – nie podaje nawet szacunkowej liczby uczestników Marszu Niepodległości. Cóż, trudno byłoby przyznać, że kilkakrotnie przewyższała liczbę ludzi u prezydenta.

Co widziałem sam i co wiem? Gdy my – z Rafałem Ziemkiewiczem i Piotrem Goćkiem – staliśmy jeszcze na rondzie Dmowskiego, na Marszałkowskiej zaczęła się ruchawka. Jej przebieg to bardzo interesująca kwestia. Organizatorzy marszu mieli swoją straż, która cały czas starała się dbać o porządek. Gdy grupa zadymiarzy zaczęła wybiegać do przodu, rzucać w policję racami, ruszyła na nią grupa słynnych już policjantów w cywilu, w kominiarkach.

Zatrzymajmy się w tym miejscu, bo ich obecność na marszu to ciekawy aspekt wydarzeń. Rzecznik Komendy Głównej Mariusz Sokołowski wyjaśniał, że policjanci ci mieli za zadanie wyłapywać w tłumie najagresywniejsze osoby. Po pierwsze – nie bardzo wiem, jak policja wyobrażała sobie wypełnianie takiego zadania. Musiała zakładać, że owi „najagresywniejsi” będą w tłumie, w grupie. Funkcjonariusze zamierzali wbić się w tę grupę? Może mają odpowiednie wyszkolenie, ale cudotwórcami raczej nie są. Po drugie – wysyłanie w tłum, a zwłaszcza w tłum agresywnych zadymiarzy, gości w cywilu, w kominiarkach i z teleskopowymi pałkami wydaje się doskonałą metodą na wywołanie agresji i sprowokowanie dalszych zajść. Nie bardzo rozumiem, dlaczego tego samego zadania nie mogli spełnić odpowiednio wyszkoleni, umundurowani funkcjonariusze prewencji. Po trzecie – działania tej grupy funkcjonariuszy budzą wątpliwości. Według naocznej relacji znajomej, na pierwszy odruch agresji wobec policji, właśnie funkcjonariusze w cywilu zareagowali, rzucając tym ludziom po nogi świece dymne. Nie jestem przekonany, czy to najlepsza metoda stłumienia agresji u ludzi, nastawionych do bitki.

Ruszyliśmy zatem za czołówką marszu w Marszałkowską, ale po powolnym przejściu kilkuset metrów pochód został zatrzymany. Na Marszałkowskiej zadymiarze walczyli z policją. Sytuacja przypominała tę sprzed roku, z dwoma różnicami: tym razem zamieszki były na przodzie marszu, a organizatorzy naprawdę starali się zapanować nad tłumem, ale nie mogli przecież – o czym chyba wielu zapomina – wejść wobec zadymiarzy w rolę policji. Była więc grupa kilkudziesięciu zadymiarzy, oddziały policji, a z tyłu kilkadziesiąt tysięcy spokojnych ludzi.

Co powinna była zrobić policja? Skoro miała na podorędziu owych rzekomych „wyłuskiwaczy”, powinna była zrobić z nich użytek: wyłuskać agresywnych bandziorów, ewentualnie oddzielić ich kordonem od reszty, zrobić z nimi porządek i puścić marsz dalej. Policja nie była jednak w stanie podołać temu dość rutynowemu zadaniu. Zamiast tego, postanowiła zlikwidować cały marsz. Najpierw rozległy się apele policji o powstrzymanie się od agresywnych działań, co brzmiało dość zabawnie w stojącym całkowicie spokojnie tłumie. Potem o odejście z rejonu działań policji zaapelowano do kobiet w ciąży, parlamentarzystów i przedstawicieli mediów. W tym czasie organizatorzy przez głośniki cały czas prosili o spokój i nieposuwanie się naprzód. Ludzie stali, z przodu trwały zamieszki. W poprzek ulicy, przed czołem pochodu, ustawił się szereg policjantów z długą bronią. Policja wezwała w końcu do rozejścia, co było skrajną nieodpowiedzialnością. Gęsty tłum, wciśnięty w Marszałkowską, mógł łatwo wpaść w panikę, gdyby policja zaatakowała czoło pochodu. Nieszczęście było o krok. Cudem ludzie nie zaczęli się jednak tratować, krok za krokiem, bardzo wolno, próbowali wrócić na rondo Dmowskiego. W tym czasie na czoło pochodu ruszyła już polewaczka.

Z mojego punktu widzenia – byłem już wtedy z powrotem na rondzie Dmowskiego – trwał pat – ludzie nadal stali na Marszałkowskiej – po czym, po kilkunastu minutach, marsz jednak ruszył. Z początku sądziłem, że w dowództwie akcji lub raczej Komendzie Stołecznej, znalazł się ktoś myślący. Potem dowiedziałem się, że było inaczej. Policjanci mieli zamiar faktycznie rozbić marsz, nacierając na tłum. Wolę nie myśleć, jak mogłoby się to skończyć, zwłaszcza że boczne ulice były przez policję zamknięte i pozostawała tylko jedna droga wycofania się. Jednak na drodze nacierającej polewaczki stanęło kilkoro posłów PiS, którzy wykazali się fizyczną odwagą. Nie jest łatwo stanąć na drodze rozpędzającego się policyjnego samochodu. To oni podjęli negocjacje z policją i spowodowali, że marsz poszedł dalej.

Dalszy jego ciąg – jeśli nie liczyć ogromnie irytujących, ale nieszkodliwych petard hukowych, których nie znoszę – przebiegł bez zakłóceń. Podobnie zresztą jak rok temu, gdy po początkowych incydentach spokojni ludzie maszerowali bez problemów i przez większość trasy bez obstawy policji. I to jest najlepszy dowód na to, że w marszu nie szła – jak napisała na Twitterze jakaś celebrycka kretynka – „hołota”, tylko normalni ludzie. Owszem, spod różnych znaków, pewnie też kibice, za którymi nie przepadam, narodowcy, niestety ONR-owcy,  ale też konserwatyści i zwykli prawicowcy. A może też ludzie o słabej ideowej identyfikacji.

Niemal nie było transparentów, nawiązujących do katastrofy smoleńskiej, hasła były antyrządowe i – ogólnie – prawicowe. Najczęściej: „Bóg, honor i ojczyzna”, „Raz sierpiem, raz młotem czerwoną hołotę!” (moje ulubione).

 

Skłamałbym, gdybym napisał, że wszystko mi się podobało, ze wszystkim się identyfikuję, a po stronie organizatorów nie ma żadnej winy. Owszem, nauczeni zeszłorocznymi wydarzeniami, postarali się dużo bardziej, ale nadal nie byli w stanie całkowicie wyeliminować bandyterki, która ma to do siebie, że jest bardzo nieliczna, ale daje niechętnym mediom świetny materiał, a policji pretekst do ofensywnych działań.

Pytanie brzmi jednak: czy na jakiejkolwiek imprezie można wymagać od organizatora, żeby zagwarantował całkowity spokój i wyeliminował w stu procentach przejawy agresji? A takie wymogi stawia de facto znowelizowana ustawa o zgromadzeniach. Organizacje pozarządowe, krytykujące tę nowelizację, wskazywały, że służby porządkowe organizatora demonstracji nie mają uprawnień policyjnych, a tylko posiadanie takowych mogłoby im dać możliwość skutecznego wyłapywania, legitymowania, stosowania przymusu bezpośredniego wobec agresywnie się zachowujących osób.

Prawda jest taka, że żaden organizator nie jest w stanie wyłowić z tłumu wszystkich potencjalnych agresorów. I nie czynię tu różnicy pomiędzy marszami, bo taka sytuacja może się równie dobrze zdarzyć na marszu lewicy. I również wówczas jego spokojnych uczestników nie można za to czynić współodpowiedzialnymi. Stosowanie swoistej odpowiedzialności zbiorowej powoduje w dodatku, że niezwykle łatwo rozbić imprezę dzięki prostej, łatwej prowokacji.

Zadaniem policji jest ochrona spokojnych ludzi. Policja musi mieć możliwość i zdolność wyłowienia agresywnych typów bez narażania reszty, zwłaszcza gdy tej reszty jest tysiąc razy więcej. Wobec Marszu Niepodległości dwa lata pod rząd policja stosuje dokładnie odwrotne podejście. To albo brak profesjonalizmu, albo polityczne zlecenie.

Wolałbym zdecydowanie, aby w komitecie honorowym marszu nie zasiadał Jan Kobylański – jego przyjęcie do tego gremium uważam za niemądre, ryzykowne i niepotrzebne. Mam nadzieję, że w przyszłym roku już się w nim nie znajdzie. Wolałbym też, aby marsz nie odbywał się pod sztandarami ONR. Dla Bronisława Wildsteina obecność ONR była powodem, aby w marszu nie wziąć udziału. Rozumiem to i wolałbym mieć obok siebie Bronka niż ONR-owców. Chciałbym, aby marsz miał na swojej trasie – jak rok temu –  także pomnik Piłsudskiego. Niepodległość była wspólnym dziełem obu wielkich polskich polityków: Dmowskiego i Piłsudskiego.

W marszu jednak poszedłem, bo jego przesłanie było mi najbliższe, a także dlatego, że miałem pełną świadomość, iż władza chce, aby wzięło w nim udział jak najmniej osób. Nie mogłem dać rządzącym tej satysfakcji.

 

P.S. Dowiedziałem się, że organizatorzy MN planowali początkowo identyczną trasę jak rok temu, czyli również obok pomnika Piłsudskiego. Niestety, policja zasygnalizowała, że na taką trasę się nie zgodzi. 

Oto naści twoje wiosło: błądzący w odmętów powodzi, masz tu kaduceus polski, mąć nim wodę, mąć. Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka