Ministrowie spraw zagranicznych Polski i Niemiec – Radek Sikorski i Guido Westerwelle – opublikowali wspólnie op-ed w „New York Timesie”. Tekst ten jest o tyle istotny, że ukazuje się tuż po przemówieniu Barroso, które jako bezalternatywną drogę wskazywało utworzenie unii bankowej oraz – w konsekwencji – federacji państw narodowych (pisałem o tym w „Rzeczpospolitej”). Ponadto sygnalizuje powstanie raportu grupy ministrów spraw zagranicznych państw UE i oczywiście wpisuje się w ogólną koncepcję Sikorskiego, który od dawna już widzi miejsce Polski jako niemieckiego satelity, dążącego do dalszego pogłębiania integracji w imię ratowania systemu. Oczywiście nie ma w tym ani krzty naiwnego idealizmu w stylu Róży Thun. To koncepcja, w której Polska w ocalonej Unii grzeje się w cieple swojego protektora, który chroni nas – a przy okazji stabilność elity, do której i sam Sikorski należy – w zamian za rezygnację z samodzielnych aspiracji.
W artykule zwraca uwagę charakterystyczny brak logiki, dotyczący sprawy, którą każdy polityk, mówiący o sytuacji w Unii, musi jakoś tam uwzględnić, choć zwykle polega to jedynie na wgyłoszeniu zdartej, nic nie znaczącej formułki. Sikorski i Westerwelle dostrzegają zatem – a jakże – deficyt demokratyczny i stwierdzają, że zmiany, jakie proponują, muszą zyskać poparcie ludzi. Proponują więc zwiększenie kompetencji Parlamentu Europejskiego, wspólny komitet z parlamentami narodowymi (jak miałby funkcjonować i jakie mieć kompetencje – z tekstu nie wynika), a także bezpośrednie wybory szefa Komisji Europejskiej.
Kryją się w tych deklaracjach dwa paradoksy, z których – jak sądzę – obaj autorzy muszą sobie świetnie zdawać sprawę. Pierwszy polega na tym, że choć zauważają, iż zmiany muszą mieć poparcie obywateli, w istocie wcale się do nich nie odwołują, gdy idzie o strategiczny kierunek. Nie ma mowy, aby wytyczana przez nich droga miała podlegać zasadniczej weryfikacji przez obywateli. Nie wspominają np. o tym, że powinny się na nią zgodzić narody Europy w referendach. Nic dziwnego, skoro przypomnimy sobie losy referendów we Francji, Holandii i przede wszystkim w Irlandii. Jak pamiętamy, żaden z dwóch ministrów nie bronił wtedy prawa Irlandczyków do wyrażenia swobodnie swej woli.
Oni kierunek już wytyczyli. Obywatele mogą co najwyżej na odczepnego dostać możliwość jakiejś tam pośredniej weryfikacji detali, byle nie najważniejszych. Od wytyczania głównej drogi są mędrcy Sikorski i Westerwelle, a nie jakaś tam eurotłuszcza.
Czy to możliwe, aby Sikorski nie dostrzegał tej konsekwencji? Wątpię. A zatem musi się na nią godzić.
Komentarze
Pokaż komentarze (82)