Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha
6926
BLOG

Wizyta bez pomysłu

Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha Polityka Obserwuj notkę 69

Nie chcę zabrzmieć jak wieczny malkontent, ale sądzę, że rację mają ci Polacy, którzy w sondażu w większości (55 proc.) uznali, iż wizyta Baracka Obamy nie wpłynie znacząco na kształt stosunków polsko-amerykańskich (większość uznała jednak, że będzie to wizyta „ważna” dla Polski; w jaki sposób ważna – o to ich już nie zapytano). I pod tym względem znacznie bliżej mi do sceptycznego głosu prof. Zbigniewa Lewickiego niż do nadmiernie, a nawet naiwnie optymistycznych tez Igora Jankego (głos Igora w Salonie24 zabrzmiał znacznie bardziej naiwnie niż to, co Igor opublikował w „Rz”). Swoją opinię opieram na kilku przesłankach.

Po pierwsze – działania strony polskiej. A raczej ich brak. Już co najmniej dwa lata temu prof. Zbigniew Lewicki zwracał uwagę, że to my powinniśmy wyjść ku Ameryce z propozycją nowego otwarcia, ponieważ dotychczasowe motory, napędzające wzajemne stosunki, już nie działają – zwłaszcza przy nowej administracji. To w naszym interesie leżało i leży znalezienie klucza do jej zainteresowania i zaproponowanie nowego leitmotivu wzajemnych stosunków.

Czy jakakolwiek tego typu propozycja wyszła z naszej strony? Ja o żadnej nie słyszałem. A już zwłaszcza od momentu, gdy na stolcu pod żyrandolem zasiadł Bronisław Komorowski, który za swojego głównego doradcę ds. zagranicznych ma człowieka ogarniętego obsesyjną niechęcią do Stanów Zjednoczonych. Przypuszczam, że o żadnej takiej propozycji nie słyszano także w Waszyngtonie. Już choćby dlatego nie należy do przyjazdu Obamy przywiązywać zbyt wielkiej wagi. Jeśli nie ma żadnego konkretnego tematu do rozmowy, poprzestaniemy na paru standardowych kordialnościach. Miejmy tylko nadzieję, że speechwriterzy Obamy nie pomylą Polski np. ze Słowacją.

USA to kraj z gruntu pragmatyczny. Zwłaszcza pragmatyczna jest administracja Obamy – i trudno mieć o to pretensję. Obama działa w niekorzystnych dla Ameryki warunkach rosnącej potęgi Chin i odradzania się świata wielobiegunowego ze wszystkimi wynikającymi z tego problemami. Sytuacja gospodarcza wymusza rozsądne gospodarowanie środkami i uwagą. O uwagę Stanów Zjednoczonych trzeba zabiegać, a my tego w żaden sposób nie robimy.

Po drugie – polityka obecnego rządu. Jej strategiczna linia – o ile w ogóle można taką wyznaczyć – jest zdecydowanie bardziej europejska niż atlantycka. Nie ma w gabinecie Donalda Tuska woli, aby przygotować nowe strategiczne otwarcie na Stany Zjednoczone. Zresztą to nie tylko kwestia woli. To rząd w tak absurdalnie wysokim stopniu skupiony na dojutrkowości, a w tej chwili na wyborach, że mówienie o nim i o jakiejkolwiek dalekosiężnej strategii – a takiej by wymagało odświeżenie stosunków z USA – jest absurdem.

Po trzecie – polityka amerykańska. We wspomnianym tekście w Salonie24 Igor Janke raportował optymistycznie z Waszyngtonu, że przedstawiciele administracji Obamy chcą jednak odnowić mocno nadszarpnięte w pierwszej połowie kadencji stosunki. Igor jest nadmiernym optymistą. Być może bierze za dobrą monetę część dyplomatycznego small-talk. Bardzo też możliwe, że – jak to często u Amerykanów bywa – są to sygnały warunkowe. Mają znaczyć tyle co: jeżeli się postaracie i zaoferujecie nam coś interesującego, możemy podnieść nasze wzajemne relacje o jeden poziom. Poza tym część tych sygnałów płynie z kręgów republikańskich, a szansa na to, że republikanie przejmą Biały Dom po kolejnych wyborach, wydaje się jednak oddalać.

Nie powinniśmy zatem obiecywać sobie zbyt wiele (nawet gdybyśmy coś do zaproponowania mieli, a nie mamy). Obama nie przyjeżdża przede wszystkim do Polski, ale na szczyt państw Europy Środkowej – nawiasem mówiąc, niekompletny z powodu uznania przez nas Kosowa.

(Przy okazji – to przykład skrajnie absurdalnego gestu dyplomatycznego, niespójnego z resztą polityki rządu PO-PSL. Uznanie Kosowa nie było Polsce do niczego potrzebne. Nic nam nie dawało, za to szkodzi, bo w ten sposób – po pierwsze – daliśmy Rosjanom do ręki argument za zmienianiem granic pod pretekstem woli populacji na danym terytorium, co skwapliwie wykorzystali w przypadku Osetii Południowej i Abchazji. Po drugie – zraziliśmy państwa, która obawiają się wykorzystania tego precedensu przez mniejszości na własnych terytoriach; państwa o niebo dla nas ważniejsze niż Kosowo, takie jak Węgry czy Słowacja. Po trzecie – uznając Kosowo, poszliśmy na rękę dogorywającej wówczas administracji George’a Busha, choć przecież, jak deklarował Radosław Sikorski, skończyliśmy z takimi wiernopoddańczymi gestami wobec Waszyngtonu. Tamta administracja odeszła, za uznanie Kosowa nic nie wygraliśmy, a problem pozostał. Na dodatek jesteśmy jednym z krajów, uznających to bandyckie niby państewko, będące rezydenturą mafii oraz przemytników broni i narkotyków w środku Europy, co chwały nam nie przynosi. Słowem – dyplomatyczny majstersztyk akurat na poziomie obecnego szefa MSZ.)

Istotnie, przyjazd na ten szczyt i w ogóle europejska podróż Obamy jest jakąś próbą dopieszczenia Europy, ewidentnie zepchniętej w polityce amerykańskiej na dalszy plan – ale niczym więcej. Dotychczasowe przystanki – Irlandia i Wielka Brytania – pokazują, że poza efektownym piarem i standardowymi formułkami żadnej substancji w tych wizytach nie ma.

Co do przystanku polskiego – nie wiadomo nawet, czy zostanie podpisane memorandum, dotyczące stacjonowania u nas oddziału myśliwców US Air Force, a nawet, gdyby zostało i myśliwce faktycznie by się u nas pojawiły, to – choć oczywiście należy się z tego cieszyć – nie czyńmy sobie złudzeń. Obecność amerykańskich samolotów na naszym terytorium to najbardziej ulotna forma amerykańskiego stacjonowania, jaką można sobie wyobrazić. Myśliwce można poderwać do lotu i wyprowadzić z polskiej przestrzeni powietrznej w ciągu pół godziny.

Igor ma w swoich spostrzeżeniach rację o tyle, że Amerykanie nie zamknęli przed nami drzwi; może nawet delikatnie je uchylają, ale jedynie w imię pewnego zbalansowania swojej polityki zagranicznej. W końcu Europy nie można całkowicie lekceważyć, nawet tej jej części, gdzie żyją białe niedźwiedzie. Ale – powtarzam – czy tę niewielką lukę, tę drobną szansę wykorzystamy – zależy tylko od nas. A na to się nie zanosi.

Po czwarte – sposób, w jaki mówi się o wizycie Obamy w Polsce. Jak słusznie zauważył Prof. Lewicki – im większy wokół podobnych wizyt i spotkań teatr, im większy szum starają się robić miejscowe władze, tym niższy status takiego państwa i tym bardziej chce się przysłonić owym medialnym szumem brak substancji. Nasz przypadek jest pod tym względem wprost modelowy.

Żeby było jasne – nie uważam, abyśmy mieli się z powodu wizyty Obamy martwić. Sygnalizuję jedynie, że absolutnie nie ma się z czego specjalnie cieszyć ani też nie ma żadnego powodu, żeby tę wizytę uznawać za jakiś przełom czy nowe otwarcie. Jestem przekonany, że do takiego nowego otwarcia nie może dojść, póki w Polsce rządzi Platforma Obywatelska, a przynajmniej póki funkcję premiera sprawuje Donald Tusk, a ministra spraw zagranicznych Radosław Sikorski, a także póki w Białym Domu zasiada Barack Obama, o wiele bardziej interesujący się Azją i Bliskim Wschodem niż Europą, a już naszą jej częścią w szczególności. Choć prędzej jestem w stanie wyobrazić sobie, że to obecny prezydent USA pod wpływem bieżącej potrzeby – np. w przypadku znaczącego zagrożenia interesów amerykańskich firm, nastawionych na wydobywanie w Polsce gazu łupkowego – przekierowuje swoją politykę niż że rząd Tuska tworzy własny pomysł na stosunki transatlantyckie. Ale to już oczywiście temat na zupełnie inną opowieść.

Oto naści twoje wiosło: błądzący w odmętów powodzi, masz tu kaduceus polski, mąć nim wodę, mąć. Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka