Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha
369
BLOG

10/4: nadal nic nie jest jasne

Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha Polityka Obserwuj notkę 231

Podczas konferencji prasowej, na której Tatiana Anodina przekonywała, że rosyjska Międzypaństwowa Komisja Lotnicza jest niezależna, niezawisła i obiektywna, korespondent „Gazety Wyborczej” Wacław Radziwinowicz bardzo celnie zauważył, że komisja ta w zdecydowanej większości wypadków orzeka o winie pilotów, choć przyczyny wypadków są bardziej zróżnicowane. Wedle moich informacji, Radziwinowicz napisał o tym tekst, z którego opublikowaniem na łamach „GW” miał problem.

Wersja o winie pilotów była kolportowana od samego początku przez Rosjan. Przy czym sam początek należy rozumieć dosłownie, przypominam bowiem, że pośród zebranych w Katyniu polskich dziennikarzy kręcili się funkcjonariusze najprawdopodobniej FSB po cywilnemu, którzy już kilkadziesiąt minut po katastrofie rozpuszczali pogłoski o nieodpowiedzialnym zachowaniu pilotów. Śledząc wypowiedzi polityków, a także nieszczęsnego Edmunda Klicha (jego dziwne manewry to temat na osobny tekst) oraz doniesienia rosyjskiej prasy, nie sposób nie dostrzec, że publika jest przygotowywana na wersję o błędzie załogi i dzieje się to przy pełnej współpracy strony polskiej. Przy czym jest pewna modyfikacja: winą zostaje dodatkowo obciążony gen. Błasik. Intensywnie pracuje nad tym sam Klich, swoją cegiełkę dołożył też w charakterystycznym dla siebie żenującym stylu Radosław Sikorski, snując publicznie pseudoeksperckie rozważania o tym, jak straszliwie musiała pilotów rozpraszać obecność generała w kokpicie.

Z kolei w utwierdzaniu wersji o winie pilotów szczególnie i zastanawiająco aktywni są niektórzy eksperci lotniczy, zwłaszcza Tomasz Hypki, który z całkowicie nieuzasadnioną pewnością siebie od paru już tygodni orzeka, że winę ponoszą piloci.

Wszystkie te stwierdzenia, jeśli dokładnie je przeanalizować, są owszem, dopuszczalną hipotezą, ale nic nie uzasadnia przedstawiania ich jako ostatecznych wyjaśnień. Przechodzą one bowiem do porządku dziennego nad luką poznawczą, którą dotyczy trzech zasadniczych kwestii:

·       Czy samolot podchodził do lądowania czy jedynie testował tę możliwość, jak twierdzili inni piloci specpułku, w tym jaka, którym lecieli dziennikarze? Wersje niekorzystne dla załogi wydają się przyjmować jako pewnik, że było to podejście do lądowania, ale nie wiadomo, na czym ta pewność miałaby się opierać, zwłaszcza wobec faktu niewyłączenia niemal do ostatniej chwili częściowo uruchomionego autopilota.

·       Z jakiego powodu samolot znalazł się zbyt blisko ziemi? TVN24 orzekło w tonie pewności, że przyczyną były odczyty z niewłaściwego wysokościomierza (radiowysokościomierza zamiast wysokościomierza barycznego). Czy jest jakakolwiek przesłanka, aby mieć taką pewność? Czy można naprawdę założyć, że załoga, nie złożona przecież z laików – nawet jeśli nie byli to piloci z rekordowym doświadczeniem – nie zdawała sobie sprawy z tego, iż na nieznanym terenie powinna w okolicach wysokości decyzji obserwować wysokościomierz baryczny? Ja tego nie kupuję. Ta hipoteza nie jest właściwie w żaden sposób tłumaczona i nie żadnego uzasadnienia. Po prostu – „nie zauważyli”.

·       Hipoteza o winie pilotów zakłada także – takie stwierdzenie wprost pojawia się w materiałach TVN – że kapitan Protasiuk nie posłuchał drugiego pilota, gdy ten krzyknął: „Odchodzimy!”. Po pierwsze – warto by wiedzieć, skąd niektóre media mają wiedzę o treści nagrań czarnych skrzynek. Bo jeżeli jest to wiedza czerpana od strony rosyjskiej, nawet pośrednio, to trzeba do niej podchodzić z najwyższą nieufnością. Po drugie – dlaczego mielibyśmy przyjmować założenie, że kapitan Protasiuk „nie posłuchał” drugiego pilota? Czy był samobójcą albo chciał się zabawić w kamikadze? Czy znamy na tyle dobrze stan wraku, aby wiedzieć, że Protasiuk nie spróbował „odejść”, ale samolot z jakiegoś powodu (być może po prostu z powodu swojej konstrukcji albo też z jakiejś innej przyczyny) okazał się niesterowny? W tego typu wypadkach bada się zwykle najdrobniejsze elementy, np. położenie dźwigni ciągu na panelu sterowania czy ślady na dłoniach pilotów, mogące świadczyć np. o tym, że próbowali zrywać plomby, zabezpieczające niektóre przełączniki. W wypadku katastrofy smoleńskiej nie ma ani słowa o tego typu badaniach, za to dziennikarze i przypadkowe osoby odnajdują szczątki maszyny, mogące mieć w takich dociekaniach zasadnicze znaczenie. W tym kontekście uszczegółowione wersje wydarzeń przedstawiane jako pewnik są szczególnie niewiarygodne.

Hipotezy o winie załogi całkowicie pomijają możliwą winę Rosjan, co wydaje się i bezzasadne, i niezrozumiałe. Weźmy choćby ujawniony dopiero co wątek wadliwie działającej radiolatarni, z którą problemy miał mieć także jak. Dotąd nie jest jasne, czy MAK certyfikowała smoleńskie lotnisko, czyli czy ta sama Tatiana Anodina, która teraz prowadzi komisyjne dochodzenie w tej sprawie orzekała, że może ono przyjmować samoloty klasy tupolewa. Wacław Radziwinowicz twierdzi, że tak. A jeśli tak, to znaczy, że MAK prowadzi już wprost śledztwo we własnej sprawie (nie mylić z dochodzeniem prokuratorskim). Pojawiają się pytania o niedostarczenie odpowiednich danych, dotyczących lotniska. Nie ma odpowiedzi na pytania o faktyczny status wizyty prezydenta.

Podczas gdy część polskich mediów oraz eksperci w rodzaju Hypkiego ma już jasność, że zawinili piloci, z zagranicy płyną opinie zgoła odmienne i brzmiące bardzo niepokojąco, oczywiście kompletnie nie mieszczące się w głównym nurcie polskich dociekań (np. tu i tu). Pojawiają się kolejne pytania, odpowiedź na które może być istotnym składnikiem wyjaśnień przyczyn katastrofy. Do wszystkich tych kwestii nie odnosi się żaden przedstawiciel polskiego rządu, zaś nasz „akredytowany” coraz bardziej nieodpowiedzialnie bryluje w mediach.

Tak, uważam, że w sprawie wyjaśnienia przyczyn smoleńskiej katastrofy polski rząd wykazuje złą wolę. Nie dlatego, żeby miał coś bardzo tajemniczego i złowrogiego do ukrycia. Raczej dlatego, że ma do ukrycia po pierwsze własną indolencję i nieudolność z pierwszych godzin po wypadku, a po drugie – jest winny pośrednio, poprzez tolerowanie fatalnej sytuacji w specpułku i doprowadzenie do sytuacji, w której polityczna wojna zmusiła do swoistej konkurencji o obchody katyńskie (notyfikacja udziału prezydenta w uroczystościach była przekazana Rosjanom znacznie wcześniej niż informacja o wizycie Tuska, na co są papiery).

Nie jest to zresztą tylko zła wola, ale oskarżenie znacznie poważniejsze: o bierność w obliczu sytuacji dla państwa wyjątkowej, w której drobne gesty, postulaty, przyjmowane stanowisko stanowią niezwykle istotny sygnał w kwestii tego, jak polskie władze traktują suwerenność własnego państwa. Brzmi to może nadmiernie patetycznie, ale mówione i pisane jest zbyt rzadko: to śledztwo i szukanie przyczyn katastrofy jest probierzem stosunku do suwerenności państwa polskiego. Z tego punktu widzenia polski rząd wypadł absolutnie fatalnie. Nie przesądzam, czy stało się tak, bo Tusk od pierwszych chwil postanowił realizować politykę nowej polsko-rosyjskiej przyjaźni kosztem dochodzenia do prawdy (niektóre relacje polityków, którzy w pierwszych godzinach obserwowali polityków PO – w tym np. Marka Wikińskiego z SLD – mogą wskazywać, że była to całkowicie cyniczna zagrywka), czy też premier wykazał się brakiem zmysłu państwowego, stracił rezon i zimną krew, trwała kompromitująca dezorganizacja i nie wiadomo było, co robić. Jedno jest jasne i powinno być – wbrew mętnym tłumaczeniom rządu – oczywiste: to śledztwo można było przejąć, a przynajmniej inaczej ustalić zasady jego prowadzenia.Wszystko zależało od decyzji politycznej, a więc od postawy Tuska w pierwszych godzinach po katastrofie.

Te prawne aspekty przeanalizował w „Gazecie Polskiej” Krzysztof Rak, ekspert stosunków międzynarodowych, politolog, przez pewien czas szef Wiadomości TVP. Pozwolę sobie tu przytoczyć kilka fragmentów tekstu:

Problem w tym, że [wypadek] zdarzył się ona na obcym terytorium, a ogólna zasada prawa międzynarodowego głosi, że czyje terytorium tego władza. Państwa zazdrośnie strzegą tego przywileju przed innymi. Stanowi on bowiem istotę ich suwerenności. To zresztą na jej straży stoi głośna w tych tygodniach konwencja chicagowska z 1944 roku.

Jednakże prawo międzynarodowe tym fundamentalnie różni się od prawa wewnętrznego, że, jak zauważa prof. Władysław Czapliński, „nie ma w nim hierarchii norm”. Oznacza to, że dowolna norma prawa międzynarodowego niezależnie od jej źródła może uchylać lub modyfikować inną. Tak więc 10 kwietnia Tusk mógł zawrzeć z Putinem dowolną umowę prawnomiędzynarodową, regulującą dostęp strony polskiej do badania przyczyn katastrofy. Był tylko jeden warunek: polityczna wola polskiego i rosyjskiego premiera. Oczywiście byłoby to działanie nadzwyczajne, ale przecież katastrofa smoleńska nie ma żadnego precedensu w historii. […]

Premier Tusk wielokrotnie zapewniał, że podstawą prawną polsko-rosyjskiej współpracy dotyczącej wyjaśnienia okoliczności katastrofy jest chicagowska „Konwencja o międzynarodowym lotnictwie cywilnym” z 1944 r. Szkopuł w tym, że nie ulega żadnej wątpliwości, iż samolot prezydenta RP był samolotem wojskowym, a konwencja w artykule 3 (pkt. a i b) wyraźnie wskazuje, że nie dotyczy ona tego rodzaju samolotów. Premier nie potrafił wyjaśnić tej sprzeczności. Jego tłumaczenie bowiem, że „z polskiego punktu widzenia samolot był państwowy, a z punktu widzenia strony rosyjskiej katastrofa miała charakter cywilny”, nie trzyma się kupy. Konwencja jasno definiuje co jest samolotem cywilnym, a co nim nie jest. […]

I wreszcie kwestia porozumienia polsko-rosyjskiego z 1993 r., którego rzekomo – zdaniem rządu – nie dało się tutaj zastosować:

Rząd w odpowiedzi na publikację „Rzeczpospolitej” wydał specjalny komunikat. Wyjaśnił w nim, że porozumienie z 1993 roku nie zostało wykorzystane, ponieważ „nie określa żadnej procedury, zgodnie z którą art. 11 miałby być realizowany”. Tyle tylko, że w treści porozumienia nie ma odniesienia do aktów wykonawczych, które mogłyby stanowić tego rodzaju „procedury”. A zatem nie ma przeszkód do bezpośredniego zastosowania artykułu 11 porozumienia.

Jednak i w tej sprawie rząd nie potrafił zająć spójnego stanowiska. Na początku maja rzecznik MON stwierdził, że porozumienie z lipca 1993 nigdy nie zostało wypowiedziane, czyli nadal wiąże obie strony. Czy więc aby stosować konwencję chicagowską, obaj premierzy nie powinni ustalić, że w imieniu stron uchylają to porozumienie z 1993 r.? To kolejna zagadka.

Zachęcam do lektury całości tej dobrze udokumentowanej analizy, choć nie jest to lektura miła i optymistyczna.

Słowem – przyczyny katastrofy są dalekie od wyjaśnienia, a zgodność części mediów i ekspertów wokół hipotezy – podkreślam: hipotezy – winy załogi i przedstawianie jej nie jako jednego z możliwych wariantów lub wyjaśnienia cząstkowego, ale jako ostatecznej prawdy jest zastanawiająca.

Jest dla mnie jasne jedno: odpuścić nie wolno. Zachowując wstrzemięźliwość i zdrowy rozsądek, należy dopominać się o rzetelne i obiektywne wyjaśnienie przyczyn. Mam pewność, że obecnej konfiguracji nie jest ono możliwe.

Oto naści twoje wiosło: błądzący w odmętów powodzi, masz tu kaduceus polski, mąć nim wodę, mąć. Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka