Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha
1552
BLOG

Janusz Kochanowski - in memoriam

Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha Polityka Obserwuj notkę 38

Spośród osób, które tragicznie zginęły pod Smoleńskiem, najlepiej znałem dr. Janusza Kochanowskiego, Rzecznika Praw Obywatelskich. Ta znajomość liczyła sobie już ponad 10 lat i chyba nie popełnię nadużycia, pisząc, że była stosunkowo bliska. Mam nadzieję, że Pan Doktor nie obraziłby się za to określenie.

Zaczęła się, gdy pracowałem jeszcze w dziale opinii nieistniejącego „Życia”. Trafiliśmy wówczas na książkę Pana Doktora, w której podsumował zmiany, jakie do polskiego prawa karnego wprowadziło nowy kodeks karny. To podsumowanie było wstrząsające: okazało się, że liberalni projektanci nowego kk z prof. Zollem na czele doprowadzili do radykalnego obniżenia odpowiedzialności za większość czynów karalnych, zgodnie z wyznawaną przez siebie filozofią.

Wydrukowaliśmy fragmenty tej książki. Potem były wywiady, spotkania, moja pomoc przy organizacji wielkiej międzynarodowej konferencji o odpowiedzialności karnej w krajach demokratycznych (która zresztą spotkała się z mizernym zainteresowaniem polskich elit prawniczych, choć gośćmi byli najwybitniejsi teoretycy i praktycy z całego świata), spotkania w domu Pana Doktora, rozmowy o działalności założonej przez Niego Fundacji Ius et Lex, o prawie, mediach, polityce, o Polsce. Później był wybór na Rzecznika Praw Obywatelskich i kolejne spotkania oraz wywiady. A potem była ta straszna sobota. Jadąc samochodem, z walącym sercem wybierałem kolejne numery komórek Pana Doktora (miałem zapisane trzy i nigdy nie pamiętałem, który jest aktualny) z nadzieją, że może jednak nie poleciał. A potem był telefon do Niego do domu i tragiczna wiadomość, że jednak był na pokładzie.

Gdybym miał wymienić cechy, które najbardziej podobały mi się u Janusza Kochanowskiego, to byłaby odwaga, żeby iść pod prąd obowiązujących mód i opinii oraz angielskie poczucie humoru.

Odwagą wykazywał się Pan Doktor zawsze. Tak było w czasach PRL-u, w czasach „Solidarności”, i w III Rzeczpospolitej, gdy nie obawiał się ostracyzmu, jaki spotykał go ze strony prawniczego salonu. Wbrew owczemu pędowi, Pan Doktor nie obawiał się przypominać, że istnieją inne poglądy na prawo niż tylko te zatwierdzone przez krakowską klikę. Nie miał z takim podejściem łatwego życia. Wiele razy opowiadał mi o swoim udziale w różnych zgromadzeniach, gdzie musiał bywać jako RPO, a wcześniej bywał zapraszany jako prawnik i szef Ius et Lex. Mówił o tym, jak podczas Jego wystąpień zalegała niechętna cisza, a niektórzy udawali, że Go nie widzą. Ale mówił o tym bez złości, za to z ironią i dystansem do siebie samego, czego nigdy Mu nie brakowało. Można by nawet sądzić, że bawiła go bezsilna złość, jaką wzbudzał u niektórych.

Przypominam sobie jego relację z wystąpienia przed Senatem, gdzie przedstawiał sprawozdanie ze swojej działalności. Mówił, że jego wystąpienie było celowo bardzo długie, szczegółowe i nudne, a senatorowie cierpieli, bo pora była poobiednia i chcieli jak najszybszej przerwy. Jeden z przedstawicieli narodu, reprezentujący poglądy zasadniczo różne niż Pana Doktora, nie zdzierżył i zasnął. Obudził się akurat, gdy Janusz Kochanowski przedstawiał tezy z punktu widzenia tegoż senatora jątrzące, nie mógł jednak potem zabrać głosu, jako że większość wystąpienia przespał i zapewne obawiał się, że mógłby się z tym zdradzić.

Pana Doktora drażniła małostkowość polskich elit, każąca niektórym ostentacyjnie zignorować obchody 20-lecia urzędu, które przyszło mu zorganizować. Powtarzał, że to strasznie dziecinne – można kogoś nie lubić, ale przecież tu nie chodzi o lubienie lub nie, ale o urząd.

Uwielbiałem oświadczenia, jakie w różnych sprawach wystosowywał Janusz Kochanowski. Były zawsze bardzo uprzejme w formie, ale między wierszami kryła się gryząca ironia i to musiało przeciwników Pana Doktora szczególnie boleć.

Jego dokonania są ogromne. Jako szef fundacji organizował liczne konferencje, wydawał niezwykle interesujące pismo „Ius et Lex”, pisał artykuły i wypowiadał się dla mediów, zawsze stając po stronie sprawiedliwości rozumianej nie tylko jako literalne rozumienie przepisów, ale też jako wartość ludzka. Był redaktorem znakomitej serii Klasycy Prawa.

Jako RPO był niezwykle aktywny. Kontrast był szczególnie uderzający w stosunku do Jego poprzednika, prof. Zolla, który miał zwyczaj przyjeżdżać do Warszawy z Krakowa na trzy dni w tygodniu i niespecjalnie się w tym czasie przemęczał.

Janusz Kochanowski całkowicie zmienił oblicze urzędu RPO. Zatrudnił młodych ludzi, którzy nabrali przy nim wiatru w żagle. Zajmował się sprawami Państwa, a nie tylko wąsko pojętymi prawami człowieka. Bywał cudownie niepoprawny politycznie, czym ściągał sobie na głowę gromy. Potem zdarzało się, że przepraszał, ale to były przeprosiny trochę jak pamiętna reklama piwa bezalkoholowego z mrugającym okiem bosmanem.

Jako rzecznik doprowadził do finału kilka świetnych projektów. Zainicjował nagrodę im. Pawła Włodkowica. Wydał monumentalną, czterotomową „Księgę Jubileuszową RPO”, w której znalazły się fragmenty z największych dzieł prawniczych od starożytności. Organizował znakomite seminaria w Nieborowie, na które przyjeżdżali publicyści, naukowcy, duchowni – także ludzie o odmiennych poglądach.

Jednym z ostatnich projektów Pana Doktora było namówienie środowiska dziennikarskiego na stworzenia Klubu Prasy na wzór krajów anglosaskich. Byłem na tym spotkaniu zaledwie kilka tygodni temu. Janusz Kochanowski uważał, że powinno być nas stać na zorganizowanie takiego przedsięwzięcia ponad podziałami. Obiecywał pomoc w zapraszaniu prominentnych gości.

Pana Doktora męczyła bylejakość polskiego życia publicznego, doraźność, brak cywilizowanych nawyków. Kiedyś opowiadał mi, jak bardzo go irytuje, że w naszym kraju tak trudno doczekać się na mejlowe potwierdzenie uczestnictwa w spotkaniu czy konferencji, co w Wielkiej Brytanii, do której często się odwoływał, jest przecież normą. Nie było w tym absolutnie żadnej złości na Polskę. Janusz Kochanowski był wielkim patriotą i z tego patriotyzmu brała się złość na elity, które nie dorosły do dojrzałego kierowania naszym państwem i w dużej mierze zmarnowały 20 lat niepodległości.

Kiedy jechałem na ulicę Walecznych na Saskiej Kępie, gdzie Pan Doktor mieszkał w pięknym, przedwojennym, modernistycznym domu, wiedziałem, że zawsze będzie to dłuższa rozmowa. Witała mnie poszczekiwaniem Frania, suczka Państwa Kochanowskich, nieduży mieszaniec. Bywało, że Pani Ewa częstowała obiadem, a potem przynosiła do gabinetu Pana Doktora kawę w zaparzarce. Pan Doktor siadał za biurkiem, ja przy okrągłym kawowym stoliku i zaczynaliśmy rozmawiać. Frania czasami kładła się na dywanie i zasypiała.

Ostatniego mejla dostałem od Pana Janusza 4 kwietnia. Wcześniej przepraszałem, że na poprzednią wiadomość odpisałem z opóźnieniem i wyjaśniałem, że byłem chory. „Martwię się stanem Pana zdrowia! Chorowanie proszę zostawić mnie” – odpisał mi Pan Janusz.

Nigdy więcej nie dostanę już od Niego wiadomości i nigdy nie usiądziemy razem w gabinecie w domu na Saskiej Kępie. Strasznie, strasznie żal.

Oto naści twoje wiosło: błądzący w odmętów powodzi, masz tu kaduceus polski, mąć nim wodę, mąć. Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka