Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha
325
BLOG

Za ekofanatyzm zapłacimy wszyscy

Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha Polityka Obserwuj notkę 145

 

Fascynujące może być obserwowanie, jak jakaś ideologia zdobywa zwolenników, najpierw wśród ludzi o określonych poglądach politycznych, potem wśród elit. Po jakimś czasie staje się elementem poprawności politycznej, dogmatem, przeciwko któremu nie wolno się wypowiadać, bo grozi to postawieniem poza nawiasem debaty publicznej, a często nawet ostracyzmem. Mniej zabawnie robi się, gdy owa ideologia zostaje przekuta w konkretne ustalenia, prawnie wiążące, a zwłaszcza drenujące nasze kieszenie. A tak dokładnie właśnie stało się z tzw. walką ze zmianami klimatu.
Pisałem już o tym kilkakrotnie w Salonie24, wskazując, że cała pula wiążących decyzji politycznych, mających olbrzymie skutki dla gospodarki, w tym w szczególności dla gospodarki polskiej i zamożności Polaków, opiera się na chwiejnych i niepewnych prognozach i teoriach (czyli czymś, co nie zostało ostatecznie potwierdzone, ale jest jedynie jedną z wielu wersji wyjaśnienia obserwowanych zjawisk). Machina jest już jednak tak rozpędzona, że nie ma odważnego, który byłby w stanie się jej przeciwstawić. Może poza Vaclavem Klausem, który napisał na ten temat bardzo niepoprawną politycznie książkę. Na jej wstępie napisał coś, co powinno być oczywiste dla każdego myślącego człowieka, ogarniającego jako tako kształt zjawisk zachodzących na naszej planecie: że mówienie o „walce ze zmianami klimatu” ma mniej więcej tyle sensu co walka ze wschodami i zachodami słońca. Immanentną cechą klimatu bowiem jest to, że zmienia się na przestrzeni tysiącleci, a branie pod uwagę jedynie kilkudziesięciu, a nawet kilkuset lat przy konstruowaniu dotyczących tych zmian teorii, jest niepoważne. Zaś „walka ze zmianami klimatu” pachnie sowieckimi zakusami, by sprzeciwiać się naturze. Ze skutkami, jak wiadomo, katastrofalnymi.
Chciałoby się wejść na posiedzenie Rady Europejskiej, potrząsnąć paroma jegomościami i powiedzieć im: „Panowie, obudźcie się. Parę grup interesu wciąga was i nas w swoje gierki za grube pieniądze. Zróbcie z tym porządek”. Ale niestety, wygląda na to, że chocholi taniec trwa.
Ten taniec reżyserują takie środowiska jak choćby skupiający ekofanatyków Greenpeace, który żyje z podgrzewania atmosfery wokół rzekomych problemów środowiska naturalnego. Podobnie jak naukowcy, którzy zbudowali swoje kariery na projektach, mających dowodzić istnienia globalnego ocieplenia, a przede wszystkim jego ścisłej zależności od działalności człowieka. Najgorsze jednak, że po stronie zwolenników ideologii walki ze zmianami klimatycznymi zaczyna się sytuować także biznes, który zresztą wciąż pełni dla ekofanatyków rytualną rolę chłopca do bicia. Biznes jednak wyczuł już interes, czego dobitnym przykładem jest zwycięstwo lobby producentów żarówek energooszczędnych, skutkujące odpowiednią unijną dyrektywą. Zdecydowana większość technologii energii odnawialnej jest znacznie mniej wydajna i znacznie droższa niż technologie tradycyjne, oparte na paliwach kopalnych. Margines zysku też jest zatem wiekszy, a wobec terroru ekofanatyków kolejne rządy decydują się na inwestycje w takie właśnie, drogie, choć niewydajne technologie oraz sponosorowanie korzystania z takich rozwiązań przez obywateli.
Niedawno w Wielkiej Brytanii ukazała się książka Davida MacKaya „Sustainable Energy – Without Hot Air”, fizyka z uniwesytetu Cambridge, której autor, zirytowany ideologicznym podejściem do kwestii energii odnawialnej, dokonał konkretnych obliczeń, zadając sobie pytanie, jak wiele elektrowni opartych na technologiach energii odnawialnej musiałoby mieć Zjednoczone Królestwo, aby zaspokoić swoje zapotrzebowanie na energię elektryczną. Wniosek, mówiąc w ogromnym skrócie, jest prosty: energia odnawialna w żaden sposób nie stanowi alternatywy dla tradycyjnych źródeł, najwyżej ich uzupełnienie. A trzeba dodać, że MacKay brał pod uwagę jedynie kwestie wydajności i zapotrzebowania, abstrahując całkowicie od kwestii kosztów, budżetu itp. Ale takie rozważania, oparte na twardych wyliczeniach, nie są już w stanie zatrzymać ideologicznego walca politycznej ekopoprawności.
Innym przykładem hucpy, robionej na plecach ekofanatyków, jest intensywnie lansowana przez koncerny motoryzacyjne moda na samochody z napędem hybrydowym lub elektryczne czy też auta z napędem tradycyjnym, ale wyposażone w ekologiczną etykietkę z powodu systemu stop-start. Interes może się kręcić: wiele krajów, gdzie walka ze zmianami klimatu stała się obowiązującą ideologią, inwestuje potężnie w te technologie, których wydajność i użyteczność jest tak naprawdę pod wielkim znakiem zapytania. Wątpliwości maskuje się, nie wspominając o całkowitym koszcie wytworzenia danego pojazdu oraz koszcie wytworzenia energii potrzebnej do jego napędzania – w tym również koszcie dla środowiska. Bo przecież choćby baterie do aut elektrycznych nie biorą się z niczego.
Jeśli chodzi o znacznie droższe od przeciętnych samochody z systemem start-stop, to każdy, kto choć trochę zna się na motoryzacji, wie, że wielokrotne uruchamianie i gaszenie silnika, co jest nieuchronne w czasie jazdy miejskiej, szczególnie w korkach (spowodowanych zresztą częściowo przez „ekologiczne” buspasy, ale to osobna historia), musi powodować większe zużycie paliwa oraz szybsze zużycie komponentów auta, w tym akumulatora. To wszystko powinno być wliczone w kalkulację, dotyczącą ekologicznych kosztów takiego samochodu, a wliczane nie jest.
Jeszcze ciekawsza jest sprawa z autami elektrycznymi. Entuzjazm wokół tego rodzaju napędu jest niepojęty, gdy wziąć pod uwagę, jak ogromnie wiele wad ma ta koncepcja. Oto tylko kilka z nich:
·        Zasięg. Najlepsze (i najdroższe) auta z napędem elektrycznym nie są w stanie przejechać więcej niż 150-200 km. Przeciętny, dostępny w sprzedaży samochód elektryczny – jeszcze mniej, ok. 100 km. To może wystarczyć na jeden dzień jeżdzenia po mieście, ale nawet i tu nie zawsze i nie w każdych warunkach.
·        Czas ładowania – w przypadku aut, podłączanych do zwykłej sieci (co ma być najlepszym rozwiązaniem), to dobrych kilka godzin. Możliwe jest więc tylko ładowanie nocą, o czym trzeba by pamiętać każdego dnia. Pomijam, kwestię odpowiedniej infrastruktury (Gniazdka w ścianach domów? Na parkingach? W polskich warunkach to mrzonka.). Rozwiązaniem ma być system szybkiej wymiany akumulatorów z rozładowanych na naładowane, nie należące do właściciela pojazdu, ale firmy, zajmującej się wynajmem owych baterii. Tyle że jedna stacja wymiany ma kosztować pół miliona dolarów (za „The Economist”). Która firma będzie w stanie zainwestować w odpowiednio gęstą sieć tak kosztownych stacji?
·        Koncepcja z wymianą akumulatora oznacza, że ogniwa muszą być skupione w aucie w jednym miejscu, a to z kolei zmniejszy przestrzeń bagażową oraz spowoduje niekorzystny rozkład masy pojazdu. Na ten problem nie ma na razie odpowiedzi.
·        Akumulatory są horrendalnie drogie. Gdyby miały być częścią pojazdu, samochód elektryczny były kilkakrotnie droższy od traydcyjnego. Do ekologicznych kosztów pojazdu elektrycznego warto doliczyć koszt produkcji akumulatorów litowo-jonowych.
·        Prąd do aut elektrycznych nie bierze się oczywiście z powietrza. Gdyby wszyscy przesiedli się w ciągu np. 10 lat do pojazdów elektrycznych, światowy system energetyczny nie byłby w stanie tego wytrzymać. Poza tym powraca pytanie, jak wytworzyć prąd, potrzebny do zasilenia aut z napędem elektrycznym.
Problemów jest oczywiście znacznie więcej, ale już na przykładzie tych widać, że auta elektryczne, przez maniaków reklamowane już teraz jako mające w ciągu paru lat (!) zastąpić samochody z silnikiem spalinowym, nie są żadną alternatywą, ale zabawką dla bogatych. Zarazem koncerny samochodowe zarzucają lub spowalniają prace nad całkiem nowymi technologiami silników spalinowych (w tym dwusuwowych), o wiele czystszych i oszczędniejszych od obecnych, bo klimat ideologiczny nie sprzyja takim projektom. Moda jest na co innego.
Ta moda/ideologia/poprawność polityczna będzie nas teraz kosztować kolejne miliardy. Unia Europejska, dla której walka z ociepleniem klimatu jest jednym z najważniejszych ideologicznych spoiw, ma pomagać biedniejszym krajom w osiąganiu wziętych z sufitu celów. Owszem, polskiej delegacji udało się wstępnie (warto podkreślić to słowo: wstępnie) zagwarantować nasze interesy i zapobiec próbie obarczenia nas największymi kosztami (postawa m.in. Francji to, nawiasem mówiąc, memento dla zwolenników tezy o „wspólnym interesie europejskim”). Co jednak nie zmienia faktu, że za ideologię ekofanatyków zapłacimy i tak, również wdrażając horrendalne postanowienia pakietu klimatyczno-energetycznego.
Pociesza mnie tylko jedna myśl: obywatele, dostawszy solidnie po kieszeni za sprawą ideologicznego terroru ekofanatyków, być może w końcu zbuntują się przeciwko tym wygłupom, co w swoich kalkulacjach będą musieli uwzględnić ubiegający się o reelekcję politycy. I w ten sposób skończy się epoka ekoterroryzmu.

 

Oto naści twoje wiosło: błądzący w odmętów powodzi, masz tu kaduceus polski, mąć nim wodę, mąć. Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka