Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha
256
BLOG

Obama rżnie głupa, Rogozin się cieszy

Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha Polityka Obserwuj notkę 57

Tak się pechowo złożyło, że w o ciągu ostatnich paru dni nie miałem czasu, żeby kwestię tarczy ruszyć w Salonie24. Ale mówiłem o niej w kilku programach publicystycznych, pisałem w „Fakcie”, a jako że lubię Salon24 i cenię wielu tutejszych bywalców, przeto chcę, żeby i tu znalazł się ślad tego wydarzenia.
Słuchając kilka dni temu briefingu prezydenta Obamy i jego współpracowników, upewniłem się, jaką taktykę informacyjną i wizerunkową przyjęła administracja. Biały Dom postanowił przedstawiać swoją decyzję jako skutek wyłącznie zmian technologicznych i informacji wywiadowczych, dotyczących możliwości Iranu. (Bardzo celne było pytanie jednego z dziennikarzy, skierowane do Roberta Gatesa: dlaczego tym razem administracja chce wierzyć wywiadowi, skoro okazało się, że kompletnie się mylił w kwestii możliwości nuklearnych Iraku?) Mówiąc dosadnie – to po prostu rżnięcie głupa. Tarcza od dawna już nie jest jedynie projektem militarnym, ale elementem gry strategicznej pomiędzy Ameryką a Rosją. Chyba że administracja Obamy tego nie rozumie, ale w to raczej trudno uwierzyć. Skoro jej członkowie postanowili promować intensywnie wersję, że decyzja oparta jest jedynie na względach pragmatycznych, kompletnie pomijając jej geostrategiczny aspekt, należy wnioskować, że szczególnie zależy im, aby ten aspekt pozostał w cieniu, bo tak naprawdę on był decydujący. Jak mówił bodaj Bismarck – wierzę tylko w wiadomości zdementowane.
Wyjątkowym nietaktem było ogłoszenie decyzji w sprawie tarczy akurat 17 września. Toczył się w wielu miejscach – także w S24 – spór, czy to odegranie się za aroganckie wystąpienie Tuska w święto niepodległości 4 lipca, czy przypadek. Obie wersje są prawdopodobne, ale ja skłaniam się ku tej drugiej. Nie sądzę, żeby Amerykanie bawili się w takie małostkowe odweciki. Ale jeśli to przypadek, to to właśnie wiele mówi o tym, jak widziana jest z perspektywy Obamy Europa Środkowa i jakiej jakości są doradcy, którzy się nią zajmują. Zakładam, że w Białym Domu i Departamencie Stanu zabrakło kompetentnych osób, które wskazałyby, że warto by z ogłoszeniem tej decyzji poczekać kilka dni.
Niezależnie od tego, jakich argumentów użyją ludzie Obamy, fakty są jednoznaczne: USA wycofują się z rozmieszczenia trwałych elementów swojej infrastruktury w państwach dawnego bloku wschodniego, przeciwko czemu protestowała Rosja. Niezależnie od tego, jak zaklinałaby się Moskwa i Waszyngton, faktycznie jest to kapitulacja wobec rosyjskiego sprzeciwu. Wszystkie inne techniczne wyjaśnienia, dotyczące nowego systemu bezpieczeństwa, są wtórne. Ze strategicznego punktu widzenia są po prostu nieistotne.
Słyszałem w ostatnich dniach wiele opinii i dyskusji. Wiele z tych opinii nadmiernie koncentrowało się na kwestiach technicznych lub czysto taktycznych. Na przykład w TVN24 w czwartek słuchałem skądinąd bardzo przeze mnie cenionego Olafa Osicy, który mówił, że umieszczenie w Polsce silosów z antyrakietami niewiele by w gruncie rzeczy znaczyło, ponieważ każdą tego typu infrastrukturę bardzo dziś łatwo zdemontować, a żołnierzy wywieźć. Liczy się więc i tak głównie – mówił Olaf – polityka. Zgoda. Tylko że jeśli mielibyśmy u siebie amerykański hardware, właśnie ta polityczna decyzja, na przykład o wywiezieniu czy dezaktywacji takiej instalacji, byłaby politycznie trudna, choć technicznie byłaby to zapewne faktycznie łatwa operacja. Wciąż jednak jest tak, że bricks & mortar to rzecz pewniejsza niż same pisemne zobowiązania i że to te pierwsze mogą wpływać na utrzymanie tych drugich.
Oczywiście między kompletne bajki można włożyć bajdurzenia Radka Sikorskiego i Donalda Tuska o „ekskluzywnych warunkach”, lepszym systemie i tak dalej. Nowy system jest palcem na wodzie pisany, Polska jest jednym z wielu kandydatów do rozmieszczania jego elementów, umowę trzeba by negocjować od nowa (a nie tylko aneksować, jak bajał Sikorski), a całe przedsięwzięcie sięga dobrze poza kadencję Obamy – pierwszą i oby ostatnią.
Są sytuacje, w których aby dokonać właściwej oceny, wystarczy sprawdzić, kto okazuje największą radość. I tu nie ma wątpliwości: największa radość i satysfakcja były w Moskwie. Uroczy jak zawsze Dmitrij Rogozin wychwalał pod niebiosa rosyjską nieustępliwość i twardość, rosyjskie media łaskawie chwaliły Obamę. Tu sprawa jest jasna – rosyjska polityka składa się dzisiaj w dwóch elementów: mocniejszej niż rosyjska armia energetyki i imperialnej propagandy, pozwalającej utrzymać w ryzach naród. Moskiewska polityka zagraniczna jest hobbesowska w najczystszym tego słowa znaczeniu; pomija niemal kompletnie miękkie elementy z wyjątkiem symboliki dotyczącej własne historii i potęgi. Waszyngton właśnie zrobił wiele, żeby ten ostatni czynnik znacząco wzmocnić.
Dlaczego? Krótka odpowiedź jest naprawdę krótka: ponieważ Barack Obama jest fatalnym, naiwnym, niedoświadczonym prezydentem. Uprawia nie mniej ideologiczną politykę zagraniczną niż jego poprzednik, tylko że to inna ideologia. Ideologiczne akcenty polityki Obamy to m.in. rozbrojenie (groźna mrzonka całkowitego pozbycia się broni jądrowej) czy globalne ocieplenie – fetysz lewicowców całego świata. Innym fetyszem Obamy jest naiwna, charakterystyczna dla wielu demokratów, wiara, że z każdym da się ułożyć poprzez łagodną dyplomację: z Iranem, Koreą, Rosją. Patologicznym przykładem takiego podejścia był Carter i wiele wskazuje na to, że Obama chce pójść w jego ślady. Obama uważa najwyraźniej, że duet Miedwiediew/Putin może być obliczalnym partnerem, działającym według tych samych reguł, jakimi kierują się Stany Zjednoczone. I że ten odzyskany po latach Bushowskiego ochłodzenia partner pomoże mu przede wszystkim uporać się z Afganistanem, a także z Koreą Północną. Obama być może w końcu przejrzy na oczy, ale to będzie nauka naszym kosztem.
Administracja Obamy na razie idzie tropem podobnym, co rząd Tuska (przynajmniej w polityce międzynarodowej): za wszelką cenę chce się odróżnić od poprzednika. Bush oziębił stosunki z Rosją, to my je ocieplimy. Bush hołubił – przynajmniej werbalnie – „nową Europę”, to my będziemy ją mieli gdzieś. I tak dalej.
Ciekaw jestem, czy ktokolwiek w Białym Domu lub w Departamencie Stanu zastanowił się nad długofalowymi konsekwencjami. Jedną z nich jest bowiem utrata wiarygodności – przynajmniej na jakiś czas – w tej części Europy. A stąd wywodzili się w ostatnich latach najwierniejsi sojusznicy USA. Ich wartość często mieściła się w miękkiej sferze, raczej symbolicznej niż wymiernej, ale to ma także znaczenie. Czasem nawet większe niż konkretne sumy pieniędzy czy liczba żołnierzy.
W zeszłym tygodniu w Warszawie odbyła się prezentacja sondażu Transatlantic Trends, przeprowadzonego przez German Marshall Fund of the US. Wyniki są porażające. W ciągu ostatniego roku Europa Zachodnia wpadła w fanatyczny, kompletnie irracjonalny zachwyt nad Obamą. Poparcie dla Ameryki wzrosło w Niemczech o rekordowe 80 punktów do 92 proc. i bije oczywiście na głowę poparcie, jakim Obama cieszy się we własnym kraju! W Polsce także wzrosło, ale tylko o 11 punktów, do 55 proc. W ten sposób Polacy z jednego z najbardziej proamerykańskich narodów w Europie zmienili się w jedną z najbardziej sceptycznych wobec USA nacji. Spośród badanych krajów, za nami jest tylko Turcja.
Wyniki prezentował znany skądinąd Ron Asmus – analityk (a za Clintona urzędnik Departamentu Stanu) niezwykle przychylny Polsce. Mówił wiele o wynikach, które z jego punktu widzenia są bardzo niepokojące. Po prezentacji zrobiłem z Asmusem wywiad, który powinien ukazać się w dzisiejszym „Fakcie”. Moje wrażenie – choć wprost takie stwierdzenie z ust Asmusa nie padło – było takie, że opinie analityków zbliżonych do demokratów, a ostrzegających przed utratą zaufania Europy Środkowej i Wschodniej odbijają się od drzwi Białego Domu. Potwierdza to edytorial Asmusa w „Washington Post”.
Co zatem robić? W przeciwieństwie do Staszka Janeckiego (nawiązując do dyskusji we wczorajszym „Antysalonie”) uważam, że zrobić możemy niewiele. Albo administracja Obamy dojrzeje i zamiast uprawiać politykę głupiego idealizmu pod przykrywką realizmu, zacznie uprawiać politykę prawdziwego realizmu pod przykrywką idealizmu; albo czekają nas stracone cztery lata. Oby tylko cztery. Nadzieja w tym, że prezydent „mesjasz” przejedzie się na reformie służby zdrowia, bo tak naprawdę to się dla Amerykanów dzisiaj liczy, a ci odpłacą mu z nawiązką przy urnach.

 

Oto naści twoje wiosło: błądzący w odmętów powodzi, masz tu kaduceus polski, mąć nim wodę, mąć. Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka