Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha
931
BLOG

Remanent powakacyjny, czyli syf nad Bałtykiem

Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 65

Trudno po urlopie zebrać się do wznowienia normalnej aktywności, ale remanent wakacyjny trzeba zrobić stosunkowo szybko, bo inaczej zaczyna się zapominać.
Kilkakrotnie różne osoby pisały pod moimi narzekaniami na chamską i bezmyślną komercjalizację różnych ładnych miejsc i okolic, że nie pojmują, po co tam jeżdżę, skoro tak mnie to irytuje. Odpowiadam: jeśli jadę dokładnie w takie miejsce – np. do Kazimierza, który zresztą i tak trzyma się nieźle – to dlatego, że mam do niego stosunek sentymentalny, a ponadto potrafię znaleźć tam okolice bez tłumów. Jeśli zaś jadę w okolice, z którymi żaden sentymentalny związek mnie nie łączy, to zawsze szukam tam jako stałej kwatery miejsca stosunkowo odludnego i na boku, a okolice, gdzie wrze jak w ulu, odwiedzam tylko okazjonalnie. Wreszcie – możliwe są dwie postawy. Pierwsza – jeśli drażni nas degradacja jakiejś okolicy, uciekamy w inne miejsce. Druga – mnie bliższa – odwiedzamy tę okolicę i narzekamy, krytykujemy, żądamy, żeby przywrócić tam zdrowe proporcje. Bo jak długo można uciekać przed tłumem i głupotą?
Tyle uwag wstępnych. W poprzednich latach lądowałem na Pomorzu Gdańskim, tym razem odwiedziłem Pomorze Zachodnie, mniej więcej w połowie odległości między Kołobrzegiem a Trójmiastem, parę kilometrów od okupowanego przez tłumy Jarosławca. Oto kilka spostrzeżeń, ułożonych w trzy rozdziały.
 
I.Region jest zaskakująco biedny. Dość świeżo mam w pamięci wioski i miasteczka Pomorza Gdańskiego. Porównanie jest druzgocące. Na Pomorzu Zachodnim stosunkowo dobrze i zamożnie wyglądają jedynie miejscowości ściśle letniskowe – te, gdzie właśnie kłębią się latem tłumy. Ale wystarczy pojechać już kilka kilometrów w głąb lądu i obraz zmienia się radykalnie. Są wsie, w których nie ma ani jednego odnowionego domu, za to po kilka kompletnie zrujnowanych gospodarstw, gdzie obok walącej się obory stoją jakieś pordzewiałe sprzęty i narzędzia gospodarskie, a na domu zapada się dach porośnięty mchem. Najlepiej często wyglądają budynki jeszcze z czasów pruskich. Nocą nie świecą się latarnie, nawet jeśli są. W jakichś socjalnych barakach wegetują najuboższe rodziny, a pod sklepami z butelką najtańszego wińska przesiadują mężczyźni. I to wszystko w regionie, który ma gigantyczny potencjał turystyczny i gdzie aż się prosi, żeby zrobić agroturystykę, wyszykować dla letników atrakcje, może nawet zorganizować im jakiś transport te parę kilometrów do Ustki czy Darłowa.
W tym pewnie musiałaby jakoś pomóc gmina, a tu widać także kompletną bierność. Lokalne drogi, które stanowią jedyne bezpośrednie połączenie nadmorskich miejscowości w okolicach Ustki czy Darłowa, są w koszmarnym stanie. Przede wszystkim na wielu odcinkach są tak wąskie, że nie mieszczą się na nich dwa wymijające się samochody. Jeden musi wtedy zjeżdżać na ziemne pobocze. To pobocze można by zresztą pokryć asfaltem i problem by zniknął, ale nikt o tym nie pomyślał. Trudno pojąć, dlaczego – takie inwestycje bez trudu współfinansuje Unia z pieniędzy z funduszy spójności. Chyba że te gminy są tak tragicznie ubogie, że nie są w stanie dołożyć wymaganej sumy.
Przez niespełna dwa tygodnie przejechaliśmy w sumie po ok. 400 km na rowerach. Owszem, trasy rowerowe są powyznaczane, ale z pieniędzy centralnych (taka informacja jest na drogowskazach). Aż się prosi, żeby zareklamować region jako wymarzone miejsce dla rowerowych wycieczek, wytyczyć więcej tras, urządzić przy nich jakieś atrakcje, przyciągnąć czymś ludzi – ale nic takiego się nie dzieje. Parę kilometrów od Darłowa trudno nawet znaleźć sklep, gdzie można by kupić coś do picia.
W sumie dominuje wrażenie kompletnej bierności i nieudolności. W niektórych wsiach to zapewne modelowa postpegieerowska sytuacja. Zastanawiając się nad przyczynami, doszliśmy do wniosku, że główną jest zapewne wykorzenienie. To przecież tzw. Ziemie Odzyskane. Ludzie, którzy zostali tam osiedleni, wcześniej zostali wyrwani z własnych miejsc, a na to, co zastali i dostali, nie musieli zapracować, a zatem nie potrafili tego docenić i nie czuli z tym majątkiem żadnej emocjonalnej więzi. Dwa czy trzy pokolenia później to się mści.
Czy ich żałuję? Jakoś nie potrafię. Gdyby to był teren w miejscu zapomnianym przez Boga, bez atrakcji, potencjału, możliwości, to może należałoby ich żałować. Ale tam możliwości jest aż zanadto. Nie ma widocznie woli i chęci. Nie chce się. Wegetacja staje się w końcu nawykiem.
 
II.Komercjalizacja głównych turystycznych centrów osiąga wymiar skrajnego kretynizmu. Widać w tym pazerność i bezmyślność miejscowych przedsiębiorców, którzy patrzą w najkrótszej perspektywie: jak najwięcej nachapać się na masowym kliencie przez dwa miesiące wakacji – a także bezmyślność władz nadmorskich miast, które nie mają żadnej strategii długodystansowej promocji i nie potrafią albo nie chcą zróżnicować swojej oferty.
Symbolem centrów dla wakacyjnej tłuszczy stały się dla mnie w tym roku mięśniomaty i czterokołowe rowerki. Mięśniomat składa się z szafy, mrugającej światełkami i wydającej agresywne dźwięki oraz z gruchy, w którą należy jak najmocniej przywalić. Obiekty, służące tej wysublimowanej rozrywce wakacyjnej są wszędzie, więc trudno się uwolnić od dźwiękowej sekwencji, która brzmi mniej więcej tak (przepraszam za język, ale tu chodzi o autentyzm doznań):
– Hy hy hy, Wacek, weź no przypierdol.
Jeb, jeb, jeb.
– O żesz kurwa, aleś przyjebał.
Czterokołowe rowerki z okrągłą kierownicą z kolei służą do jeżdżenia po głównej ulicy kurortu, bo do niczego innego się nie nadają. Rozumiałbym jeszcze, gdyby jeżdżenie nimi było atrakcją dla 12-letnich chłopców, ale przemieszczają się nimi także łebki po 18 lat oraz ludzie całkiem dorośli, na ogół całkiem bez celu, ot tak, byle się przejechać. Bardzo starałem się zrozumieć, w czym leży atrakcyjność tej formy rozrywki, ale nie jestem w stanie.
Do tego trzeba dorzucić pełen asortyment kebabów, pizzy, hot dogów i hamburgerów, dziesiątek tysięcy pamiątek znad morza made in China, grę w odbijanie krążka na blacie, sale z automatami do gry, tatuaże z henny i całe mnóstwo innych wspaniałych rozrywek i ofert. Wszystkie one mają jedną wspólną cechę: nie mają kompletnie nic wspólnego z morzem i regionem. Jeśli ktoś chce zrobić coś, co w jakiś sposób z morzem się wiąże, to ma do wyboru jedynie trzy rzeczy (poza pójściem na plażę, rzecz jasna): zjedzenie podobno miejscowej ryby w smażalni, tudzież zakupienie takowej u rybaków, wypłynięcie w morze na rejs rozrywkowy lub wędkarski kutrem wycofanym z połowów z powodu ograniczeń narzuconych przez Unię lub wejście na latarnię morską, jeśli taka się w pobliżu znajduje. Zadziwiające, że na całym znanym mi odcinku polskiego wybrzeża – może częściowo poza Centralnym Muzeum Morskim w Gdańsku, ale to też nie do końca to – nie ma np. ani jednego muzeum morskiego z prawdziwego zdarzenia. Owszem, jest jeszcze Muzeum Rybactwa w Helu, ale to ekspozycja zorganizowana według przedpotopowego wzorca muzealnictwa (jak zresztą 95 proce. muzeów w Polsce): statyczna, bez dotykania i jakiejkolwiek interakcji. Niepojęte, że nigdzie nie stworzono muzeum morza w nowoczesnej formie, jaką ma Muzeum Powstania Warszawskiego: z interaktywnymi ekspozycjami, możliwością uczestniczenia w pokazie połowu ryb, z symulacją sterówki na kutrze czy mostka na statku, z pokazami i prezentacjami, z pływającymi modelami itd., itp. Pomysłów są setki.
Mało tego: żadna z gmin nie wydaje się dbać o długoterminową promocję wizerunku. Ich recepta na sukces jest prosta jak konstrukcja cepa i umysłowość lokalnych władz: dać zarobić przedsiębiorcom przez dwa miesiące na byle czym, byle więcej i szybciej. Jeżeli już gdzieś powstaje coś ciekawego, to wyłącznie z czysto prywatnej inicjatywy, jak choćby Muzeum na 15. Południku w Trzęsaczu: malutka ekspozycja obok restauracji, operująca najprostszymi środkami: nagrana przez lektora opowieść o miejscowości, makieta, parę obrazów, komputerowa wizualizacja plus operowanie światłem, a wrażenie robi większe niż będące w gestii województw muzea o prawdopodobnie 100 razy większych funduszach.
Przykładem całkowitego promocyjnego bezwładu jest Darłowo. Miejscowość jest podzielona na dwie części: Darłówko to część bezpośrednio nad morzem, z portem i latarnią morską, typowe letnisko, główne Darłowo zaś to już klasyczny zachodniopomorski syf, bez pomysłu i infrastruktury turystycznej. Równie dobrze mogłoby leżeć 100 km od morza.
Darłowo ma jednak pewien historyczny atut – postać, na której mogłaby się opierać strategia promocyjna miasta: Eryka Pomorskiego, XIV-wiecznego władcę Danii, Szwecji i Norwegii, który utraciwszy tron we wszystkich tych krajach, osiadł znów w Darłowie i zajął się rozbudową miasta. Trudno sobie wyobrazić lepszy mit. Gdyby Darłowem rządził ktoś z głową na karku, Eryk Pomorski byłby wszędzie: w restauracjach byłyby potrawy z jego czasów, w porcie wieczorami odbywałyby się inscenizacje z Erykiem w roli głównej, byłyby rejsy z Erykiem, lokalna moneta z Erykiem, w necie Darłowo byłoby przedstawiane jako miasto Eryka, jego imieniem byłaby firmowana oferta, kierowana specjalnie do turystów ze Skandynawii. Wreszcie ograny na wszelkie możliwe sposoby byłby największy materialny atut Darłowa, czyli zamek książąt pomorskich – jego dzieło.
Tymczasem o Eryku można przeczytać w Wikipedii i może jakichś folderach, na tym koniec. Na zamku zaś jest muzeum, zrobione według najgorszych peerelowskich wzorów i gromadzące bez składu i koncepcji mydło i powidło. Owszem, niektóre zbiory są ciekawe, ale w pamięci pozostaną mi głównie dwie rzeczy. Pierwsza to karteczki z napisem „Nie dotykać eksponatu”, przyklejone dosłownie wszędzie. Druga to pani pilnująca (a jakże, pań pilnujących tam dostatek, jak w każdym „porządnym” muzeum) w jednej z sal. Salę tę, z ekspozycją mebli biedermeierowskich (konia z rzędem temu, kto mi wyjaśni, co meble w tym stylu mają wspólnego z Pomorzem i Darłowem), zwiedzała pewna rodzina: mama, tata i dwoje dzieci, jedno malutkie, niesione przez mamę, i synek w wieku może sześciu lat. Tatuś wyszedł z sali, synek w drzwiach odwrócił się do mamy i ją ponaglał, na co pani pilnująca ozwała się pouczającym tonem: „Zaraz, synku, mama jeszcze tych mebelek nie widziała”.
Podobnie jak w niemal każdym innym lokalnym muzeum, tak i tu zorganizowana była kompletnie bezcelowa wystawa jakiegoś lokalnego malarza, której nikt nie oglądał. Za to niedostępny i zamknięty kratą był wyjątkowo interesujący pokój, pełen wypchanych zwierząt. Nie trzeba dodawać, że po Eryku Pomorskim w muzeum nie było ani śladu.
 
III.Krótkowzroczne cwaniactwo właścicieli kwater i przedsiębiorców, zarabiających na turystach, jest normą. W tym roku łudziłem się, że trafiłem nieco inaczej. Mieszkaliśmy w domku, nowym i bardzo porządnie zrobionym, sąsiadującym na działce tylko z dwoma innymi, czym nasza kwatera wyróżniła się korzystnie na tle niektórych kołchozów, których właściciele zadbali, żeby na kilkuset metrach kwadratowych upakować jak najwięcej domków, mając gdzieś swobodę i prywatność letników.
Jednak moje złudzenia rozwiały się pod koniec pobytu. Najpierw gospodarz, na oko trzydziestoparoletni, wyznał bez skrępowania – najwyraźniej nie zdając sobie sprawy z wydźwięku tego wyznania – że wysoki standard domku wziął się stąd, iż oferta miała być dostosowana do wymagań niemieckich biur turystycznych. Innymi słowy – gdyby budował dla Polaków, mógłby to robić byle jak, byle przeszło i byle wyciągnąć kasę.
Kilka dni przed naszym wyjazdem gospodarz podłapał klientów na kolejny turnus. Najpierw przyprowadził ich do wynajętego przez nas domku, żeby pokazać im, jak jest. Nie dostrzegał najwyraźniej żadnej niestosowności w tym, że wprowadzał obcych ludzi do naszej kwatery, żeby sobie obejrzeli nasze porozrzucane ubrania i prywatne rzeczy. Potem oznajmił, że chciałby zdjąć do prania firanki. Proszę sobie to wyobrazić: właściciel trzech całorocznych domków nie ma drugiego kompletu firanek i na dwa ostatnie dni zostajemy z gołymi oknami. Szczytem zaś była jego dyspozycja, aby wyprowadzić się do 10 rano. Żadnego tam uzgadniania, uprzejmego pytania, czy damy radę się spakować – nic z tych rzeczy. Po prostu stwierdzenie, że domek trzeba opuścić do 10. Oto cwaniacka mentalność w całej krasie: skoro ten klient przelał już kasę, to jest nieważny. Ważny jest następny, póki i on nie da kasy.
Gospodarz prosił, żebyśmy polecali innym jego kwaterę. Chyba jednak nie, panie gospodarzu.
 
Po raz kolejny usiłuję zrozumieć, w czym leży problem. Skąd ten melanż cech, dających tak fatalne skutki. Skąd to lenistwo, krótkowzroczność, pazerność, bezmyślność. Jak długo można tak ciągnąć? A może można długo, bo klienci nie wymagają niczego innego. Może to tylko ja jestem takim zrzędliwym tetrykiem i tylko ja nie mogę się pogodzić z tym syfem, jaki co roku latem panuje nad Bałtykiem?

 

Oto naści twoje wiosło: błądzący w odmętów powodzi, masz tu kaduceus polski, mąć nim wodę, mąć. Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości