Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha
570
BLOG

Chocholi taniec II

Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha Polityka Obserwuj notkę 71

Obserwując polską politykę nie ma się poczucia déjà vu. Nie może być o nim mowy, skoro cały czas widzi się po prostu to samo. Pisałem o tym jakiś czas temu w nagłym przypływie beznadziei w poście o chocholim tańcu.
Żeby wyznaczyć pewne ramy poniższych narzekań, muszę wyjaśnić, że życzyłbym sobie, aby Prawo i Sprawiedliwość zyskiwało poparcie i realnie zagroziło hegemonii Platformy Obywatelskiej. Życzyłbym sobie tego nie dlatego, że pokochałem Jarosława Kaczyńskiego, uważam, że PiS jest najlepszą polską partią czy dlatego, że radykalnie zmieniłem ocenę dwóch lat rządów tego ugrupowania, które nieraz krytykowałem tutaj bardzo ostro. Życzyłbym sobie tego z powodów czysto pragmatycznych. Uważam mianowicie, że rządy Platformy są porażką. Nie oceniam teraz, czy mniejszą, czy większą niż rządy PiS. To porażka innego rodzaju, ponieważ inne były deklaracje i oficjalne przekonania PO, a inne PiS. Czego innego miałem prawo oczekiwać po tym pierwszym, a czego innego po tym drugim ugrupowaniu. Oba zawiodły. Dzisiaj, ze względu na świeżość zawodu i fakt, że to PO sprawuje władzę, ma wrażenie, że większy zawód sprawia partia Donalda Tuska, ale zdaję sobie sprawę, że to wrażenie może być względne.
Po ostatnich wyborach przy kilku okazjach odpowiadałem na tradycyjne pytanie o zabetonowanie czy petryfikację polskiej sceny politycznej. Na razie to fakt bezdyskusyjny. Żeby ten system przełamać, trzeba by zmienić albo ordynację wyborczą, albo sposób subsydiowania partii politycznych (czy w ogóle ich finansowania), albo jedno i drugie. Na co się oczywiście nie zanosi. Byłoby to podcinanie przez partie gałęzi, na której same siedzą.
W ciągu paru ostatnich dni poczucie duszności, jak z „Dnia świstaka”, jeszcze się wzmogło. Platforma, nabrawszy pewności siebie w związku z niezłym wynikiem wyborczym, zaczęła przebąkiwać o konieczności ratowania budżetu poprzez podniesienie podatków, czyli o czymś, od czego liberalny podobno rząd Tuska w założeniu miał się trzymać jak najdalej. PiS z kolei sprawia wrażenie, jak gdyby cofnął się w czasie o co najmniej dwa lata. Po okresie względnego uspokojenia, prezes Kaczyński powrócił do dawnych tropów; można by nawet powiedzieć – obsesji. W krótkim czasie dowiedzieliśmy się, że: po pierwsze – PiS przegrało wybory przez Radio Zet, a praca tam jest powodem do wstydu; po drugie – że PiS jest z AK, a reszta, jak można się domyślić, skądinąd, czyli, bo ja wiem, z AL czy GL; po trzecie – że głównym powodem odwołania Roberta Krasowskiego ze stanowiska naczelnego „Dziennika” była jego przemożna chęć pisania o niecnych czynach Janusza Palikota, której Michał Kobosko nie podziela. Wszystkie te wypowiedzi to klasyczne samobóje w stylu Kaczyńskiego, tak jak słynne „oni tam, gdzie stało ZOMO”. PO nie mogła marzyć o niczym więcej, jak o tym, żeby prezes PiS przypomniał ponownie, jaki to był straszny i niesympatyczny, gdy rządził. I nie zawiodła się, a minister Nowak, mój ulubieniec i intelektualny tytan u boku premiera, miał swoje kolejne pięć minut, używając sobie na prezesie.
Od razu rozległy się głosy, że takie zachowania Kaczyńskiego to skutek jego nerwowości powyborczej i rosnącego niezadowolenia w PiS. Z tym niezadowoleniem bym nie przesadzał. Wycieczka Zbigniewa Ziobro nie była wymierzona w Kaczyńskiego, ale w spin doctorów, z którymi – co nie jest wiedzą tajemną – Ziobro ma nie pieńku od lat. W PiS może być jakiś ferment, ale nie jest to pęknięcie. Pęknięcie jest mało prawdopodobne, ponieważ prezes wyeksmitował już z partii tych, którzy mogliby je zapoczątkować. Jego najbliższe otoczenie składa się z ludzi niedorastających mu intelektualnie do pięt, ale stuprocentowo bezpiecznych, takich jak Suski czy Gosiewski. Wszystkie osoby umysłowo niezależne, lojalne, ale zarazem krytyczne i myślące samodzielnie, zostały albo wyeksportowane do Brukseli – jak Paweł Kowal czy nowy nabytek Marek Migalski – albo zmarginalizowane trwale i skutecznie – jak Paweł Poncyliusz. Tak czy owak, ich znaczenie w PiS jest znikome.
Czy wystąpienia Kaczyńskiego faktycznie są świadectwem nerwowości? Nie wiem. Skłonny jestem zakładać, że nie. Kaczyńskiego czasem ponosi, ale na tak przejawiającą się nerwowość jest zbyt racjonalny. O co w takim razie chodzi? Bo obecny system i sytuacja są przecież dość proste. Platforma znalazła, jak widać, skuteczną metodą na utrzymanie notowań na wysokim poziomie. I to mimo kiepskiej sytuacji gospodarczej. Na tę metodę składa się kombinacja różnych czynników, w której niemałą rolę odgrywa umiejętny (choć czasem też zaskakująco siermiężny) marketing polityczny (zwany błędnie PR-em), gra tematami zastępczymi lub mającymi małe faktyczne znaczenie, rzucanie obietnic, których spełnienie trudno zweryfikować, bo dotyczą bliżej nieokreślonej przyszłości oraz podtrzymywanie przekonania, że czas rządów PiS był okresem ponurym, niemal totalitarnym, i tylko oświecona Platforma w ostatniej chwili wyciągnęła kraj z mroku oraz uratowała nas przed wojną z Niemcami. I w tym ostatnim Jarosław Kaczyński wiele razy Platformie wydatnie pomagał, a ostatnio te starania znowu zintensyfikował. Do tego dodajmy ewidentne uprzedzenie znacznej części środowisk komentatorskich i mediów wobec PiS oraz mocno złagodzony zmysł krytyczny wobec dokonań PO i dostajemy receptę na długą dominację w sondażach oraz wyborach.
Widać również, że PiS nie ma metody na przełamanie bariery poparcia, która sprawia, że jakiekolwiek oczekiwania na powrót do władzy są nierealne. Metoda, po którą sięgnął teraz Jarosław Kaczyński, a która była skuteczna w roku 2005, dziś jest anachroniczna. Jedyne wytłumaczenie, jakie mogę dla tego zachowania znaleźć, to takie, że Kaczyński zdaje sobie sprawę, iż nie jest w stanie pogodzić zachowania tego, co jest istotą przesłania PiS – sprzeciwu wobec establishmentu, wyhodowanego na patologiach III RP – z uspokojeniem tonacji i otwarciem partii na centrum. Trzyma się więc sprawdzonej metody, która, owszem, pozwala trwać na uzyskanej już pozycji, ale wyklucza przebicie sufitu. Innymi słowy – szefostwo PiS, czyli w gruncie rzeczy sam prezes, nie potrafi dostosować zasadniczego przesłania swojej partii do zmienionych warunków. Przez dostosowanie przesłania rozumiem też formę, w jakiej jest ono serwowane słuchaczom. Można, co więcej, postawić tezę, że sytuacja duopolu władzy – z rządzącą Platformą i PiS-em jako opozycją silną, ale zbyt słabą, aby realnie zagrozić przejęciem władzy – jest dla obu liderów i ugrupowań korzystna i Jarosław Kaczyński nie czuje wielkiej potrzeby jej zmieniania, zwłaszcza że musiałby to być manewr ryzykowny, oznaczający niemal całkowite zerwanie z dotychczasową metodą. Do tej tezy należy poczynić oczywiście zastrzeżenia, dotyczące choćby wyborów samorządowych (bez zmiany władzy centralnej, pozwalają upakować w wielu miejscach niezadowolonych lokalnych działaczy), ale generalna zasada pozostaje ta sama.
Wygląda zatem na to, że bez jakiegoś rozwiązania typu deus ex machina, hegemonia PO pozostanie przez przynajmniej najbliższy czas faktem, co może prowadzić do bardzo niebezpiecznej w naszych warunkach – czyli przy niezmiernej słabości instytucjonalnej państwa, a zarazem jego nadmiernym rozbudowaniu oraz nastawieniu elit na obronę własnych interesów – sytuacji, gdy i rząd, i większość parlamentarna, być może bezwzględna, i prezydent będą pochodzić z tego samego obozu.
W sytuacji coraz realniejszego systemu dwupartyjnego – a także z racji moich poglądów, które są przecież znacznie bliższe PiS-owi niż SLD – uznaję, iż jedyną siłą, jaka może takiej sytuacji zapobiec, jest dzisiaj Prawo i Sprawiedliwość. Jeśli PiS temu nie zapobiegnie, to trudno będzie za tę porażkę obarczyć kogo innego niż prezesa Kaczyńskiego.

 

Oto naści twoje wiosło: błądzący w odmętów powodzi, masz tu kaduceus polski, mąć nim wodę, mąć. Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka